Mistrzostwa Europy w Berlinie – mój Maraton
Sam udział w tak prestiżowych zawodach jak Mistrzostwa Europy był dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Cieszę się, że Polski Związek Lekkiej Atletyki zdecydował się na wysłanie mnie jako członka drużyny, mimo że nie uzyskałem wcześniej ustalonego przez naszą Federację wskaźnika.
To już wiecie: 13 miejsce i czas 2:16.02 – dobrze, przyzwoicie, choć oczywiście nie jakoś wybitnie…
Na co liczyłem – na medal w drużynie, bo było to realne, jednak w sporcie wyliczenia „na papierze” zrobić łatwo, wdrożyć w życie – znacznie trudniej…
W pierwszej części napisałem o przygotowaniach (lektura nieobowiązkowa – nudna i żmudna) druga część, sam dzień próby, emocjonujący, z pewnością zapadnie mi w pamięć na całe życie – nagroda za przygotowania J
PRZYGOTOWANIA tu postaram się przybliżyć drogę, jaką trzeba było pokonać do startu w Berlinie. Była mocno wyboista, szczerze… nie było łatwo, ale było warto! [LINK]
NA MIEJSCU
W piątek byłem już w Berlinie. Śledziłem od tego czasu na poważnie prognozy pogody. Te okazały się przychylne. Miało być słońce za chmurką, rano temperatura nawet 13 stopni. Z jednej strony ucieszyłem się, bo wiedziałem, że jako drużyna możemy odnieść sukces. Upał jest dla Południowców i Afrykan. Start o 10:00 promuje ich w oczywisty sposób. Żyją od pokoleń w takim klimacie, zwyczajnie lepiej go znoszą. Z drugiej strony wiedziałem, że w upale rosną moje szanse. Postanowiłem traktować prognozy jedynie pod kątem przygotowania ilości płynów, odżywek i chłodzenia.
Wspólny rozruch w sobotę wyszedł bardzo dobrze. Pobiegliśmy w 5-tkę, niestety bez Yariego, który walczył z kontuzją. Nie wiedzieliśmy na ile jest to poważne, ale niepokój był, bo Yari to w końcu obrońca srebrnego medalu. Gdyby powtórzył swój wyczyn, wystarczyłyby 2 wyniki w granicach 15-20 stego miejsca, żeby walczyć o medal drużynowy.
W tym roku po raz pierwszy rywalizacja drużynowa została dołączona do klasyfikacji medalowej Mistrzostw, co zmienia postać rzeczy i podnosi rangę. Wcześniej drużynówka była Pucharem Europy – jakby oddzielną imprezą w ramach Mistrzostw. Teraz jest to zwykły medal jak w sztafetach etc.. To się wiąże z nieporównywalnymi możliwościami wsparcia z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i Ministerstwa Sportu. Wiedzieliśmy o tym – była to dodatkowa motywacja.
W sobotę po południu mieliśmy spotkanie z Dyrektorem Sportowym PZLA Krzysztofem Kęckim, z Trenerem bloku wytrzymałości Zbigniewem Rolbieckim, z Trenerem Maratonu Januszem Wąsowskim i Tomaszem Kozłowskim, ostatni opiekował się nami podczas decydujących zgrupowań, służył radą i pomocą w czasie treningu, co u nas jest absolutnie priorytetowe.
Nie było presji, choć wiedzieliśmy ile możemy zyskać, jeśli zdobędziemy medal – mógł być to dla nas przełom w jakości szkolenia, co poza naturalnymi ambicjami do osiągania sukcesów, miało dać wymierne korzyści.
Liczyli na nas mocno Kibice, a najbardziej Rodziny. Moi przyjechali specjalnie na Maraton. Było to bardzo motywujące, miłe i wzmacniające! Wiedzieliśmy, że nie biegamy tylko dla siebie.
Na co liczyliśmy – na medal, choć realnie patrząc sam kalkulowałem sobie, że złoto jest poza zasięgiem. Hiszpanie na pewno będą mocni, zawsze zdobywają medal drużynowo i mieli doświadczoną i liczną drużynę. Srebro dla Włochów lub Francuzów, jednak Ci pierwsi wystawili tylko 3 biegaczy(Mistrza Europy Daniele Meucciego nie było na listach startowych), co oznaczało, że każdy musi wypaść dobrze, a to w Maratonie zdarza się rzadko. Mieli jednak Ruggero Pertile jako kierownika drużyny – 3 krotnego medalistę tego typu imprez. Część Francuzów znamy, bo ścigamy się z nimi podczas zawodów wojskowych, wiedzieliśmy, że możemy z nimi ponownie wygrać. Brąz był w naszym zasięgu, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że trzech z nas, a przynajmniej 2, musi pobiec bardzo dobrze. Ja od razu nastawiałem się na spokojny początek, żeby bezpiecznie dotrzeć do mety w optymalnym czasie – bez ryzyka. Widzieliśmy listy startowe, gdzie nasze życiówki rzeczywiście upoważniały nas do myślenia o medalach, jednak jeszcze nikt nie wieszał sobie ich na szyi – to byłby sukces historyczny. Każdy to wiedział i było to powiedziane trochę na wzór słów z „Gladiatora” Ridleya Scotta, kiedy główny bohater motywował swoich żołnierzy w Germanii…
Maraton jest jednak konkurencją indywidualną i każdy sam musi walczyć o każdą sekundę. Można pomóc prowadząc przez jakiś czas, ale to nie zawsze może się udać, że trafi się w podobną dyspozycję kolegi. Wiedziałem, że stać mnie na dobry występ, może poprawienie lokaty z Barcelony 2010, czyli miejsce lepsze niż 12. To był mój cel. Zakładałem tempo ok 3:12/km jako optymalne – wydawało się, że w czekających nas warunkach możliwe do wytrzymania.
Piątek był bardziej stresujący niż sobota, kiedy było dużo zajęć, które odsuwały przesadne zastanawianie się nad bieganiem. Najwięcej czasu zajmowało przygotowanie płynów i innych gadżetów niezbędnych do poradzenia sobie z ciepłem.
Czas umilały fantastyczne biegi na 1500 m, 800 m i 5000 m. Dla mnie były to najfajniejsze sportowe momenty roku, tym bardziej, że byłem również uczestnikiem imprezy, mogłem uścisnąć bohaterom dłonie, nawet porozmawiać na stołówce, czy hotelowych korytarzach o ich strategiach z trenerami lub samymi zawodnikami. Coś, co zostaje w pamięci na całe życie… Poczucie bycia wśród najlepszych często udziela się pozytywnie, czasem stresuje. Da mnie to rewelacyjne przeżycie.
DZIEŃ BIEGU
Jak to zwykle przed Maratonem, obudziłem się 30 minut przed budzikiem. 5:30 byłem już rozbudzony, zmierzyłem tętno, wyszło 39/60 s, a więc ok. Dzień przed miałem wyższe, z powodu stresu. Wstałem, pomyślałem chwile o samopoczuciu, o plecach – było ok. Usta same ustawiły się w uśmiech – dotrwałem w zdrowiu!
Sprawdziłem, czy zapakowany dzień wcześniej do kieszonek w czapkach lód się nie roztopił, zacząłem wciskać żele do butelek przyczepionych do bidonów, zalewać wodą proszek izotoników z orsalitem przygotowany dzień wcześniej.
6:10 byłem już na śniadaniu, zagadałem się trochę z Trenerami, częściowo o wczorajszych emocjach na 800 m, częściowo o strategiach podawania płynów itd. czas przyjemnie płynął – nawet za szybko, bo do 7:00 trzeba było oddać lodówki z bidonami Trenerom. Ostatecznie ledwie z tym zdążyłem. Wszystko miałem w 2 lodówkach razem z Yarim, moim współlokatorem z pokoju hotelowego.
Wszystko odnośnie odżywek niby odpowiednio opisane, ale trzeba było jeszcze poinstruować Trenerów: jak i kiedy to wszystko podawać, a stresik przedstartowy wcale nie pomagał – każdemu.
O 8:00 pojechaliśmy na start, na miejscu byliśmy o 8:20. Było chłodno i przyjemnie, choć na niebie ani chmurki, co oznaczało, że temperatura szybko wzrośnie, a około południa będzie grzało.
Dziewczyny startowały o 9:05, my o 10:00, więc wiadomo było, że mają znacznie lepiej, mimo, że na trasie spędzają zwykle ok. 15 minut dłużej od nas.
Czas do rozgrzewki spędziliśmy na koncentrowaniu się na biegu, ale też odsuwaniu go np. przemyśleniami, co będziemy robić za kilka godzin, co za tydzień. Sam trochę tym świadomie kierowałem, żeby napędzić, ale „nie przepalić” zarówno siebie, jak kolegów. Miesiąc przed zawodami chłopaki wraz z Trenerem Kozłowskim wybrali mnie kapitanem naszej drużyny, czułem zatem odpowiedzialność za wszystkich. Cieszyłem się, że koledzy obdarzyli mnie zaufaniem, ja próbowałem odwdzięczyć się skutecznymi decyzjami, jednak jak teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że miesiąc to zbyt krótki okres na przekonanie do swoich racji.
Delikatnie namawiałem do biegania dla drużyny, rozsądnego, zachowawczego. Wtedy wyszło, że ustawimy się na czas pierwszej części dystansu w okolicach Ukraińca Sitkovskiego, bardzo doświadczonego zawodnika, który podczas imprez międzynarodowych zawsze wypada dobrze, zaczynając spokojnie – rozsądnie, biegając skutecznie. W tym roku w formie, bo z Season Best 2:10.13.
W namiocie Call room dostaliśmy chipy, tam zamieniłem kilka zdań z Sondre Moenem – rekordzistą Europy (2:05.48 z zeszłej jesieni). Popatrzyłem mu w oczy i jakoś wyczułem, że nie jest w optymalnej formie, pomyślałem sobie, a nóż „będę miał Cię od dzisiaj na rozkładzie” J (to znaczy choć raz wygram z Rekordzistą Europy). To takie trochę bij Mistrza…
Jeszcze krótka odprawa w naszym gronie. Pamiętam, że powiedziałem, że jesteśmy mocni, jesteśmy przygotowani, żeby powalczyć o każdą sekundę, ale pobiegnijmy rozsądnie w okolicach Sitkovskiego na pierwszej dyszce, potem zobaczymy. Wspomniałem jeszcze, żeby uważać nawet, jak będziemy czuć się świetnie. Uważać, żeby po 20-stym nie przyspieszyć zbyt mocno, że zabawa zacznie się po 30-stce. Padło słynne „zimna głowa do 30 km i lwie serce na ostatnich 12-stu! POLSKA i do boju!
Ruszyliśmy punktualnie. Kibice wręcz ogłuszali. Czułem, że jestem w miejscu, w którym chciałem być od lat. Czułem się jak ryba w wodzie.
Stres uciekł, a włączył się tryb oszczędzania energii, myśli się co za chwilę, jaki punkt z wodą, bidonami, jak się do nich ustawiać w licznej grupie. Jak kontrolować tempo. Jakie ono ma być. Czysta, pozbawiona emocji zadaniowość.
Początek biegłem gdzieś daleko, ale w 72 osobowej grupie, na długiej prostej, z 2 pasami jezdni, wszystko było przejrzyste – widoczne jak na dłoni. Od razu uformowała się pierwsza grupa: białe koszulki Hiszpanów i Francuzów, niebieskie Włochów i wiele innych w różnych innych kolorach. Gdzie białe koszulki i czerwone spodenki? Po ok 500 m widzę w przodzie Błażeja. Pobiegł mocno, w pierwszej grupie, za chwile odrywa się od nas i dołącza do niej Heniu. Widzę Arka i Artura obok mnie. Wygląda to dobrze, choć wyobrażałem sobie, że wszyscy będziemy biegli bliżej siebie. Nie widzę Yariego, od razu przyszło mi do głowy, że nie będziemy mogli liczyć na jego pomoc.
Celuję w tempo w granicach 3:10-3:12/km. Wiedziałem, że początek będzie ciut szybszy, ale oby nie był za szybki. Biegnie się super i to mnie buduje. Oczywiście niewiele to znaczy, bo dobrze ma być dopiero po 30 km, ale to takie minimum, z którego jak można się cieszyć, to trzeba.
2 naszych najmocniejszych w tym roku z przodu, to też dobry znak, może również czują się dobrze. Zauważam tablicę 2 km i jednocześnie zegar na samochodzie pilota biegu. – czas ok 6:15, więc dość szybko, a jestem daleko – ok. 30-stego miejsca, a liderzy odbiegli nam sporo. Na potwierdzenie słuszności taktyki, widzę przed sobą Ukraińców, w tym lidera Sitkovskiego. Po 2,6 km chwytam od Trenera Stanisława Jaszczaka pierwszy bidon (Trener pomagał mi też w szczęśliwej Barcelonie) trochę wypiłem, trochę wylałem na siebie – trzeba dużo pić, często i małymi porcjami. Nie mam jeszcze czapki, ale słońce nie przeszkadza.
Pierwsze 5 km płaściutkie, szerokie, w dużej mierze zacienione biegnie się genialnie. Widzę na zegarze ok 15:40, a więc szybko, bo po 3:08. Drugi raz mówię do Arka, który rwał się do przodu, że jest bardzo szybko. Druga piątka jest pod wiatr i kręta, a do tego w większości odsłonięta. Tu zwalniamy, ale świadomie. Momentami biegłem na czele tej grupy i lekko zwalniałem. Ostatnie 2,5 kilometra 10-cio kilometrowej pętli to obłęd – kibice stoją po obu stronach jeden przy drugim. To jest szalenie motywujące – czuć, że jest się w centrum czegoś wielkiego. Widzę Żonę z Córeczką, słyszę wiele polskich okrzyków, wszystko momentami zlewa się w jeden wielki tumult.
10 km w 31:41, a więc tempo 3:10/km, w tym momencie mocno do przodu rusza Sitkovsky. Chyba orientuje się, że to dla niego za wolno. Trzymam chwilę, choć czuję, że to za mocno. Lekko odpuszczam, za chwilę Oleksandr zwalnia i chowa się za prowadzącego w tym momencie Arka. Za jakiś czas sytuacja się powtarza. Widać, że prowokuje nas do szybszego prowadzenia biegu. Ja uspokajam po raz kolejny, mówiąc, że jest super, że jest szybko.
Na 15-stym kilometrze meldujemy się z czasem 5-tki znowu w okolicach 15:40, teraz wiem, że było to 15:36, czyli bardzo szybko. Znowu spowalniam naszą grupę. Mówię chłopakom, że spokojnie, będziemy „zbierać” ludzi, którzy są teraz przed nami po 30 kilometrze.
W okolicach 17-stego kilometra niestety doganiamy Błażeja. Wcześniej na wahadełku przy Bramie Branderburskiej widziałem Henia, który wyglądał świetnie. Mocno mnie to zbudowało. Natomiast doścignięcie Błażeja wróżyło źle, jednak starałem się to wyrzucić z głowy i robić swoje. Na 17.6 czekał kolejny bidon z żelem i czapką z lodem, poprzednia wzięta po 12-stym kilometrze spisywała się znakomicie – cieszyłem się, że mój ulepszony patent działa J
Na 18-stym widzę moich z transparentem, jest też Ola, która organizowała Giża Team (DZIĘKUJĘ!!!).
20 km w 1:03,15, a więc znakomicie, a biegnie się równie dobrze. Choć wiem, że zwolniliśmy, ale wiedziałem, że druga piątka jest trudniejsza. Trochę z uwagi na wiatr, trochę na nieznaczne pagórki, trochę na słońce. Nie są to jakieś znaczne rzeczy, ale w moich międzyczasach widoczne bardzo wyraźnie.
Kolejne kilometry bez historii – na luzie. Mijamy kolejnych rywali. Ok 28 kilometra gdzieś w oddali widzę Henia, który biegnie samotnie. Niestety oznacza to, że nie wytrzymał tempa, że z pewnością przeżywa kryzys fizyczny, a jeszcze gorszy psychiczny. Przygotowania szły mu rewelacyjnie. Gdyby po nich miął wystartować gdziekolwiek jesienią, czy wiosną, to postawiłbym dużo pieniędzy, że będzie w okolicach 2:10. Tu takie 2:10, dałoby medal, a jednak chyba nie będzie mu dane, w cieple pokazać się ze swojej najlepszej strony.
Nie chcę analizować co poszło nie tak, Heniu sam to opisał u siebie na profilu zawodnika.
Na 30 km zameldowałem się z czasem 1:35:18, czy 18 sekund poniżej średniej z wcześniejszych odcinków, jednak czuć było, że temperatura rośnie, budowało to, że czułem się nadal bardzo dobrze i wyprzedzam kolejnych rywali.
Na półmaratonie byłem na pozycji 24, a na 30-stym już na 13-stej.
Na 31 kilometrze dogoniłem Henia, próbowałem Go zmotywować do dalszej walki, zaproponować, że złapie się mnie na pewien czas, jednak zrozumieliśmy się bez słów. Miałem lecieć ile się da, żeby walczyć o sekundy, tak samo jak Heniu. Każdy musiał robić swoje.
Na 32,6 złapałem kolejny bidon z przyczepioną buteleczkę z rozpuszczonym żelem z kofeiną, i oczywiście czapeczka z lodem. Czułem, że się pobudziłem, biegłem cały czas dobrze. Nie miałem problemów z łydkami, co ostatnio na tym odcinku trasy zaczynało się odzywać. Byłem pełen nadziei, że będę się sukcesywnie przesuwał do przodu, wyprzedzał kolejnych rywali, choć nie miałem pojęcia na której biegnę pozycji… tak zresztą było od początku rywalizacji.
Na 34,5 km zamiast dokończyć pętle 10 km, jak poprzednie 3 razy, trzeba było pobiec w prawo, żeby dorobić 2.195 metrów w stronę statuły Siegessaule. Tam zaczęły się trudności. Był to moment, gdzie 3 pasy w jedną i 3 w drugą były, od operującego słońca, mocno nagrzane, do tego zmęczenie zaczynało dawać o sobie znać. Na mijance widziałem rywali, których pierwszy raz mogłem rzeczowo oszacować. Widać było 3 niebieskich Włochów, ale tylko 2 Hiszpanów, dalej jakby różne barwy. Niestety już wtedy biegłem z duża stratą, a w połowie czarnoskórzy rywale wyglądali bardzo świeżo. Poczułem wtedy, że nie dopadnę ich zbyt wielu, bo sam zaczynam przeżywać kryzys. Myślałem jak biec, żeby optymalnie dobiec do mety. Wiedziałem, że ostatnie 4-5 km mogę już iść w maksa, włączyć mocno ramiona, ale jeszcze nie teraz, bo na ostatnich 3-4 km stanę w miejscu. Ktoś na końcu wahadła krzyknął jeszcze 6. Wiedziałem, że zaraz mogę finiszować i szykowałem się na to psychicznie, jednak fizycznie całe ciało mówiło dość. To normalne w Maratonie, choć zawsze oszukiwałem się, dokładnie jak tym razem, że kiedyś będzie inaczej, że będę biegł jak prowadzący Belg – luźno i szybko, powiększając przewagę, a nie jak najczęściej to bywa, walcząc o to, żeby jak najmniej zwolnić. Tym razem utrzymanie tempa przyjmowało wagę olbrzymią. Każda sekunda może się liczyć. Czułem, że możemy być ekipą numer 3, a ode mnie zależy być może najwięcej, bo biegnę jako pierwszy.
Nie było mowy o jakimś rozluźnieniu – tylko toporny krok za krokiem, każdy trudniejszy od poprzedniego. Co gorsza rywale, których miałem jeszcze niedawno w zasięgu wzroku zaczynają odchodzić, a doszedł mnie to jeden, to drugi zawodnik. Na zakręcie ok. 38,5 km dopadł mnie stary znajomy z Kenii Estończyk Tidrek Nurme. Ma świetną życiówkę na 5 km, ale w Maratonie ok 2:17, a mija mnie jak przysłowiową furmankę. Później okazało się, że zaczął bardzo wolno (1:08.10 półmaraton), a drugą część miał minutę szybszą i skończył na 9-tym miejscu!
Minął mnie tak szybko, że miałem dobijające wrażenie, że biegnę bardzo wolno. Wiedziałem jednak, że za chwilę meta, choć w tej części dystansu czasoprzestrzeń działa zupełnie inaczej niż na pierwszych 3 okrążeniach. Teraz każdy kilometr, każda prosta stawała się wiecznością. Po ostatnim punkcie żywieniowym na 39,6, wiedziałem, że zaraz przyjemny 200 metrowy łagodny zbieg, gdzie może trochę się rozluźnię przed ostatnimi 1500 metrami i tam już jestem praktycznie na mecie. Skracałem krok, mocno pracowałem ramionami, ale była to trochę bezsilność. Widziałem, że rywale przede mną cierpią podobnie. Dwóch z nich powoli dochodzę, ale widzę, że nie dojdę. Nie oglądam się ani razu, koncentruję się tylko i wyłącznie na każdym kroku, aby te były optymalne na to, co jeszcze można zrobić. W końcówce było sporo zakrętów, nie wiedziałem kiedy będzie ten ostatni do prostej przed metą. Nie mogłem się go już doczekać… To jak u zwyciężczyni z Białorusi. Mimo że przebiegła trasę 3-krotnie, to na 4-tej zabłądziła na chwilę. Kiedy zobaczyłem metę i wiwatujących kibiców znowu poczułem tę maratońską euforię. Zawsze jest tak, kiedy osiąga się upragnioną metę, która jest ukoronowaniem miesięcy, często lat pracy i co by nie mówić, wielkiego poświęcenia. Ja kocham to, co robię, ale jest to coraz trudniejsze dla mnie, a jeszcze trudniejsze dla bliskich, których ciągle opuszczam lub nawet gdy jestem w domu, nie wspieram tyle, ile powinienem.
Jest coś w tej mecie, że nawet jeśli nie pójdzie tak, jakby się planowało lub marzyło, to szczęście jest wielkie. Może częściowo też dlatego, że to się wreszcie skończyło J To jest Maraton!
W pierwszej chwili szukałem tylko miejsca, żeby usiąść. Nogi kompletnie odmówiły współpracy. Nie ma znaczenia co mówią wolontariusze, większość siada lub kładzie się plackiem na asfalcie i wszystko im obojętnie.
Kiedy ocknąłem się z otępienia zobaczyłem Henia, a dalej w tle Arka. Od razu obudziły się nadzieje, że może jakimś cudem… Przywitałem najpierw Henia, później Arka, którzy popadali jak kłody na ręce obsługi i zaraz na asfalt. Podziękowaliśmy sobie, a raczej ja ich ciałom, bo i tak nic pewnie teraz z tego nie pamiętają. Za parę chwil pojawiły się żywiołowe polskie głosy, że jest brąz, za chwilę flagi, informacje, że mamy iść na dekorację… Przez pierwszą chwilę nie wierzyłem, Heniu mówi „spokojnie”, ale następne głosy – tak na 100%! Więc co zrobić? Zaczęliśmy się cieszyć… trwało to dobre 5-10 minut. Przywitaliśmy Błażeja i Artura, później zdjęcia z flagami… W międzyczasie nawet wywiady – dziennikarze też gratulowali nam sukcesu. Mimo, że każdy wiedział, że pobiegliśmy poniżej oczekiwań, to odeszło to na dalszy plan.
i w końcu ktoś z PZLA, lepiej poinformowany powiedział, że jednak 5-te miejsce.
Uczucie nieopisanego szczęścia nagle zgasło i zmieniło się w smutek, choć szczerze mówiąc, cały czas myślałem, że dopiero jak dostanę medal, to będę wiedział, że go zdobyliśmy…
Teraz myślę sobie, że ta pomyłka nie była taka zła, bo przynajmniej wiem, jak może czuć się medalista Mistrzostw Europy… Ja gdybym to osiągnął, to czułbym się jako zrealizowany sportowiec, chyba o to mi ciągle chodziło…
Międzyczasy pokazują, że bardzo wiele straciłem miedzy 35, a 40 km, śledząc jednak wyniki rywali, u większości wyglądało to bardzo podobnie. Dystans + rosnąca temperatura robiły swoje.
Wiem, że osiągnąłem w swoim bieganiu wiele, moja życiówka 2:11:20 to 16. wynik w historii Polskiego Maratonu, to jednak nigdy nie było czegoś naprawdę wielkiego, na miarę ambicji. Z drugiej strony takiego spełnienia dokonują bardzo nieliczni, wręcz jednostki – mam tego pełną świadomość.
Być może za wysoko zawieszałem sobie zawsze poprzeczkę, bo trzeba biegać zwyczajnie szybciej, a czasem dużo, dużo szybciej, niż mi się udało kiedykolwiek, może poza Rotterdamem 2012, kiedy uzyskałem wspomniane 2:11:20. Być może zwyczajnie chciałem ścigać się z rywalami z wyższej klasy, jakby z inną pojemnością silnika i od początku byłem skazany na max drugą dziesiątkę… Choć nie sądzę. Gdyby lepiej organizować sobie szkolenie i każdy szczegół rzeczy pozasportowych, które mają często decydujący wpływ na całokształt… Gdybanie…
W niedzielę 12 sierpnia jestem pewien, że mogłem być 9-ty z wynikiem poniżej 2:15:17. Wspomniany Tidrek minął mnie na 38,5 km i skończył z takim wynikiem. Zacząłem półmaraton, mimo że na dalekiej pozycji nr 24 (z kilkoma rywalami na plecach), na wynik w granicach 2:13.20, czyli zdecydowanie za szybko, ale ambitnie – w głębi duszy nie uznaję innego biegania, tak byłem uczony od początku mojej kariery (1995 rok) i trochę tak to wyszło, chociaż miało być w planach bardziej zachowawczo. Gdybym nawet wytrzymał, byłoby 8 miejsce – wysokie, znaczące, choć medalu i tak byśmy w drużynie nie mieli…
Nie chcę, żebyście jako kibice odnieśli wrażenie, że cieszymy się z 5-tego miejsca, to wyszło przez to całe zamieszanie i błędną informacje o brązie i dlatego na zdjęciach wyglądamy jak medaliści…
Ja nie jestem z siebie w pełni zadowolony, choć biorąc pod uwagę całe swoje przygotowania, to mogę być dumny, że wyciągnąłem z nich tak wiele. To był zdecydowanie najlepszy bieg z moich ostatnich 6-ściu Maratonów, 3-4 ostatnich lat biegania.
Zrodziło się wiele wniosków, szczególnie, że minęły już blisko 3 tygodnie. Trudno pisało się relację, nie tylko ze względu na brak czasu, ale przede wszystkim na liczne przemyślenia. Nie udało się zakończyć przygotowań i rywalizacji medalem w drużynie. Jako kapitan jestem zawiedziony, że nie udało mi się przekonać drużyny do rozwiązań, które na mnie podziałały. Fajnie byłoby zdobyte doświadczenie jeszcze kiedyś wykorzystać…
Na koniec oczywiście chciałbym serdecznie podziękować mojej Rodzinie za całą pomoc i poświecenie, bez którego nie byłby możliwy mój udział w Mistrzostwach Europy. Głównie oczywiście żonie Ani! W drugiej kolejności Rodzicom.
Dziękuję!!!
Wszystkim KIBICOM, którzy dają potężne wsparcie!
Wiele osób specjalnie przyjechało do Berlina na sam Maraton – to było niesamowite!
Trenerowi Grzogorzowi Gajdusowi i klubowi WKS Grunwald Poznań za dobre rady i zabezpieczenie moich przygotowań. Bez tego nie mógłby trenować na wyczynowym poziomie.
Wszystkim Fizjoterapeutom, którzy ponownie skutecznie stawiali mnie na nogi. W pierwszej linii oczywiście Szczepanowi z Fizjoperfekt, Tomkowi Gawronowi z Rehabilitacja ARPwave, wszystkim Fizjoterapeutom, którzy opiekowali się naszą grupą w czerwcu i lipcu – byliście świetni! Doktorowi Pawłowi Adamczykowi i Maciejowi Bieniowi z Centrum Medycznego Gamma.
Kubie Czai za pomoc w utrzymywaniu dobrego zdrowia.
Trenerowi Tomaszowi Kozłowskiemu za opiekę zarówno w Albuquerque przed Orlen Warsaw Marathon jak w Szklarskiej Porębie w decydującej fazie przed Mistrzostwami Europy, Trenerom z PZLA – Januszowi Wąsowskiemu, Zbigniewowi Rolbieckiemu za pomoc i starania o to, żebyśmy mogli powalczyć podczas Mistrzostw Europy, Trenerom Markowi Jakubowskiemu i Stanisławowi Jaszczakowi za super pomoc przy punktach żywieniowych, specjalne podziękowania Michałowi Kaczmarkowi, który swym zainteresowaniem i wsparciem w planowaniu treningu, pomagał zachować zimną krew do końca przygotowań i w czasie biegu.
Do tego oczywiście moim kolegom z reprezentacji: Heniowi Szostowi, który wierzył, że najpierw załapię się na Mistrzostwa, a później za powierzenie mi czapki kapitana J
Arturowi Kozłowskiemu, i Arkowi Gardzielewskiemu ze wiele wspólnych treningów i współpracy na trasie Maratonu.
Błażejowi Brzezińskiemu za towarzystwo na rozbiegankach i poranną kawkę, Yaredowi Shegumo za dzielenie pokoju hotelowego w ostatnie dni i poczucie humoru…
Oli Szmigiel za piękne zdjęcie i pomoc w prowadzeniu komunikacji, Radkowi (Milanowscy Lekkoatleci) za wsparcie w całych przygotowaniach i za część zdjęć z wpisu
Dziękuję też Sklepowi Biegacza za buty startowe VaporFly 4%, Marce Polar za zegarki.
Wszystkim, których nie wymieniłem, a przyczynili się do 13-stego, ale nie pechowego miejsca w 741-milonowej Europie J
Na koniec dodam jeszcze coś specjalnie dla młodych (lub starszych) pretendentów do Reprezentacji. Wszystko jest tylko w Waszych głowach i nogach. Sami jesteśmy kowalami własnego losu i karier biegowych. Mimo, że nie „łapiecie się” do szkolenia, ja też nie łapałem się od lat… Mimo, że nikt Was nie zauważa, a „eksperci” skreślają. Walczcie, bo warto!
Maraton jest piękny, pewnie jak każda konkurencja wytrzymałościowa, tu nie zwycięża jedynie talent i to, co jest „na papierze”. Wiele można osiągnąć pracą i determinacją – jak w zwykłym życiu, z którym przyjdzie mi się mierzyć już niebawem, ale jak w moim ulubionym filmie: „jeszcze nie, jeszcze nie” J
10 Comments
Świetnie napisane. Czytając przeżywa się ten bieg razem z Tobą. Pozwoliłem sobie udostępnić na naszym portalu. Powodzenia Mariusz!
Maraton to chyba jedna z najcięższych i najbardziej nieprzewidywalnych dyscyplin, więc Panu oraz całej ekipie należą się szczere gratulacje.
Świetna relacja. Dzięki za emocje Mariusz. 🙂
Gratulacje DOBREGO STARTU !!!
Dla mnie wygrałeś ze sobą oraz w nieformalnych Mistrzostwach Polski.
Zebrać Najlepszych Polskich Maratończyków w jednym miejscu by mogli na tej samej trasie i tych samych warunkach rywalizować chyba tylko tu się udało.
Jesteś Super Profesjonalistą a Twoja Wiedza i Relacje z biegów i przygotowań są skarbnicą wiedzy dla młodych adeptów biegów.
Jeszcze raz GRATULUJĘ
POWODZENIA w dalszych planach.
Cieszę się, że się spodobało!
Dziękuję!
Dziękuję w imieniu swoim i Chłopaków!
emocji było bardzo dużo 🙂
dziękuję!!!
Dziękuję bardzo!!!
Cieszę się z Pana opinii. Mam nadzieję, że „młodzi” będą robić mniej błędów 🙂
Świetny tekst. Ogladałem relację w TV i faktycznie było trochę zamieszania z tym medalem, komentatorzy też się w pewnej chwili pogubili. Szczerze podziwiam. Biegać 42 km w takim tempie, to dla mnie jakiś kosmos. Przebiegłem kiedys kilometr w tempie 3:12 i umierałem na mecie. Sam trochę biegam amatorsko i zdaję sobie sprawę, ile wysiłku i wyrzeczeń kosztuje dojście do takiego poziomu. Gratuluję startu. Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych biegów.
@Szymonidius
Dziękuję Panie Szymonie!!!