Przygotowania do Mistrzostw Europy rozpocząłem praktycznie zaraz po nieudanych kwalifikacjach Olimpijskich, czyli wioną 2016. Ustawiłem sobie już wtedy cel – wyzwanie, który mnie zmobilizuje, nakręci do ciężkiej pracy. Coś, dlaczego tak naprawdę wyczynowo trenuję.
Po drodze były Maratony w Turynie (jesień 2016), w Ottawie (maj 2017) i dwukrotna walka w Warszawie o kwalifikację na Mistrzostwa (wrzesień 2017 i kwiecień 2018).
Dużo czasu, dużo przygotowań i Maratonów – 2 pierwsze w cieple i taktyczne – prawie dokładnie jak podczas Mistrzostw Europy, choć w łatwiejszych warunkach (z Orłem na piersi, w Mistrzostwach Świata Wojskowych) tam, choć konkurencja mniejsza, to imprezy zbliżone. Dwa kolejne Maratony to już walka typowo o czasy – dużo „gimnastyki”, kombinowania poza samym treningiem, ponieważ sam ustawiałem zająców, żeby tylko uzyskać kwalifikację, żeby te 2 ostatnie Maratony nie kosztowały zbyt dużo, ale bez schodzenia, bo wtedy i na Mistrzostwach można łatwo pęknąć.
Pierwsze 2 Maratony skończyły się sukcesami medalowymi(brąz i srebro indywidualnie, 2 złota w drużynie). Wyniki były przeciętne, ale nie o nie przecież chodziło. Odpowiednio 2:17 z małym i 2:15 z małym. Drugi bieg był dobry, mimo samotnej walki na trasie, zbyt szybkiego początku, pokazał możliwości.
Jesienią zeszłego roku czułem się w formie, takiej jak podczas bicia życiówek – cudowny stan :). Miałem nadzieję na bardzo dobry występ. Zaryzykowałem, pobiegłem na czas w granicach 2:11 – na życiówkę, niestety „strzelające biodro”, rotująca się miednica odezwała się w okolicach półmetka, po czym z trudnością dotarłem do mety. Zaliczyłem najtrudniejszy Maraton w jakim biegałem – drugą część dystansu samotnie z opuszczoną głową, kończyłem z czasem niewiele poniżej 1:12. Nie dość, że wynik bardzo słaby, to jeszcze kontuzja na którą nie znałem wtedy recepty. Byłem załamany… Do głowy pchały się różne wnioski, a wśród nich, że mój czas już przeminął, a właściwie „nie mam już zdrowia”. Myślałem wtedy – dobrze powyżej 100 tys. kilometrów na liczniku zwyczajnie musiało już zrobić swoje…
Odpoczywałem ile się da, byłem w sanatorium, dbałem o siebie, na ile to tylko możliwe.
Nowy sezon przygotowawczy rozpocząłem w grudniu – bardzo łagodnie, ale z maksymalną starannością. Myślałem o Maratonie w Sewilli (koniec lutego) jako mojej szansie na uzyskanie kwalifikacji. Była to szansa idealna – duże grupy, osiągalne dla mnie tempo, dobra trasa i pogoda. Tylko się przygotować i śmigać. Największym plusem tego rozwiązania było dużo czasu na przygotowania do Berlina. Bałem się późnego Orlenu, choć było pewne, że tam będzie najłatwiej uzyskać kwalifikację, z drugiej strony nie bałem się znanego już wtedy minimum 2:13.30, bardziej tego, że od grudnia do końca lutego już tak niewiele czasu.
Jak było – pisałem o tym we wcześniejszych wpisach. Angina na początku stycznia i kontuzja na przełomie stycznia i lutego pozbawiły złudzeń – trzeba było zmieniać Maraton, mimo, że miałem już nawet kupione bilety, wszystko dograne…
Przygotowania do Orlen Warsaw Marathon nie były zatem idealne, do tego jeszcze z początkiem marca doleczałem kontuzję u Szczepana w Fizjoperfekt i Tomka w Rehabilitacja ARPwave. Do Albuquerque pojechałem średnio przygotowany, ale tam poszło mi świetnie.
Film z części przygotowań – marcowy obóz w Albuquerque
Po 3 tygodniach treningów wróciłem 2 klasy lepszy. Poprawiłem jeszcze 3 dobrymi tygodniami w domu i byłem gotowy walczyć o Berlin.
Strasznie się stresowałem, bo czułem, że może mi się udać, choć zima była słaba, czyli nie miałem solidnego fundamentu, atutem było to, że dużo przebywałem w górach i cieple. Niestety było sporo przeszkód – wykruszali się kolejni pacemakerzy, głowę miałem zajętą organizacją nowych. W domu wszyscy chorzy. Nie sprzyjała pogoda, było ciepło i bardzo wietrznie. Nie na wynik, a tego potrzebowałem.
Pobiegłem na ile dałem tego dnia radę. Dobrze taktycznie. Zdobyłem srebrny medal Mistrzostw Polski, co było dla mnie dużym sukcesem, jednak wynik był słaby, bo zaledwie 2:15,17. Zdecydowanie poniżej moich oczekiwań i wydawało się formy sportowej. Nie zmieniał tego fakt, że nie było sprzyjających warunków.
Ostatecznie jednak ogrzałem się w cieniu kolegów, którzy w trójkę mieli minima, a ja z dwoma kolejnymi biegaczami uzupełniłem drużynę na Mistrzostwa Europy. Byłem szczęśliwy – naprawdę szczęśliwy. Po 7 latach niebytu wróciłem do tego, o co zawsze mi chodziło – reprezentowaniu kraju na właśnie tego typu imprezach – Mistrzostwach Europy.
Tuż po Mistrzostwach Polski (Orlen Warsaw Marathon 22 kwietnia) należało najpierw odpocząć, zregenerować trudny bieg w wietrze i cieple. To szło źle. Po biegu nie mogłem spać, każde przetoczenie z boku na bok bolało. Rozchorowałem się – angina, za chwile nawrót. Dwa różne antybiotyki… Do końca maja byłem słabiutki. Trenowałem bardzo ostrożnie, obserwowałem organizm, nie bodźcowałem go zbyt intensywnie. Potrzebowałem długich przerw miedzy nawet lekkimi akcentami treningowymi. Mój cały organizm był bardzo zmęczony, ale głowa ciągnęła buntujące się ciało. Biegałem mało – zupełnie nie jak Maratończyk, ale była to moim zdaniem jedyna słuszna droga. Znam swój organizm i wiem, że w takich okolicznościach próba mocnego treningu nie przyniósłby oczekiwanych rezultatów, a tylko pogłębił słabą dyspozycję.
16 dni w Szklarskiej Porębie (koniec maja-początek czerwca) pomogło! Choć zrobiłem tam niewiele. Kompletnie nie ma się czym pochwalić. Z lepszych treningów tylko tysiące i to zaledwie 8 sztuk – najtrudniejsze tempo obozu – średnia ok 3:03. Omijałem temat, kiedy trener kadrowy pytał o ten trening.
20 czerwca wystartowałem na 5 km na asfalcie w malutkim biegu Palmir – solo 14:40 w słabej pogodzie. Byłem zadowolony z postępów, wiedziałem jednak, że daleka jeszcze droga przede mną.
Za tydzień poprawiłem treningiem TempoRun na dystansie 10 km i czułem, że zaczynam się „odblokowywać”. Prędkość 3:05-08 na dystansie 10 km nie zrobiła na mnie większego wrażenia, mimo 25 stopni w cieniu, a biegałem przeważnie w pełnym słońcu.
Za 2 dni byłem już z powrotem w Szklarskiej Porębie, żeby przez miesiąc trenować na „pełnych maratońskich obciążeniach” Czasu malutko, ale więcej nie będzie… Co innego gdyby doszła do skutku planowana na luty Sewilla, nie ma co jednak do tego wracać…
Inna sprawa, miałem wątpliwości co do niskich gór. Wiedziałem, że w Szklarskiej przy odrobinie szczęścia przygotuję solidną formę, ale tą wielką wiedziałem, że buduje się na większych wysokościach. Z drugiej strony w Szklarskiej miałem opiekę Trenerów, Fizjoterapeutów i co najważniejsze kolegów do wspólnego treningu. Wątpliwości z czasem odeszły w cień.
Pierwszy tydzień lipca w Karkonoszach wyszedł duży objętościowo z 2 tempami – najpierw 400-setki na słabym poziomie, później nie lepsze dwójki, jednak to pierwszy tydzień, więc nie martwiłem się zbytnio. W niedzielę zrobiłem 40-stkę. Nogi wytrzymały genialnie! To była oznaka, że wszystko idzie w dobrą stronę. Przyspieszenie po 35 km wyszło z łatwością. Kolejny tydzień luźniejszy, żeby 10 dni po 40-stce zrobić najmocniejszy trening obozu. Przebiegłem 4×4 km po ok. 3:05. Na ostatnim odcinku nie wytrzymałem końcówki. Wysiłek trochę jak podczas półmaratonu, bo bez odpuszczania z treningiem na kilka dni przed tą jednostką treningową. Było dobrze, mimo, że najsłabiej z całej naszej grupy, co nie budowało morale jako indywidualisty, ale cieszyło w kontekście mocnej drużyny…
Niedzielna 30-stka na 2 tygodnie do startu, to klasyk, który wiele pokazuje. O ile często zmienia się bodźce treningowe w kolejnych przygotowaniach, to ten umiarkowany pod względem trudności trening robiłem już 15 razy (może dlatego, że bardzo go lubię). Wyszedł dobrze, zarówno jeśli chodzi o tempo, jak odpowiedź organizmu, czyli częstość skurczów serca, mleczan we krwi i ogólne samopoczucie. To doskonały prognostyk, że po środowym mocnym treningu (wspomniane 4×4 km) byłem już zregenerowany.
Atmosfera była genialna. Każdy starał się pomagać innym. Ja dzieliłem się moimi doświadczeniami, które doprowadziły mnie przed ośmioma latami do 12-stego miejsca w Barcelonie. Szczerze wierzyliśmy we wspólny sukces, choć wiedzieliśmy, że będzie piekielnie ciężko. W innych przygotowaniach, kiedy każdy walczy o swoje cele nie ma tyle pozytywnych emocji, poczucia kolektywu. Cieszyłem się, że mogłem w czymś takim uczestniczyć!
W połowie lipca chłopaki wraz z trenerem Kozłowskim mianowali mnie kapitanem drużyny – było to dla mnie duże wyróżnienie.
Miesiąc zamknąłem objętością bliziutko 800 km. To nie jakoś wyjątkowo dużo, ale solidnie, choć ilość przebiegniętych kilometrów to jedno, a jakość, to drugie. Kto wie jakie proporcje są najlepsze? Do tego trzeba raczej dojść samemu, jednak nacisk w pracy maratońskiej na moim poziomie powinien przeważać w kierunku co robimy, a nie ile. Tak to przynajmniej u mnie wygląda. Nie byłem do końca zadowolony z ostatnich 4 tygodni, ale osiągnąłem takie minimum przyzwoitości, żeby myśleć o godnym występie. W idealnej wersji choć jeden tydzień powinien być w granicach 230-240 km…
Za 3 dni jeszcze 12×1 km poniżej 3:03. Pisałem wyżej, że w czerwcu było 8 sztuk. Te 12 było na krótszej przerwie, a znacznie łatwiejsze! To jest to!
Dzień po tysiącach wróciłem do domu – do upału. Powrót na 10 dni do startu z gór niskich (wg nomenklatury to wszystko poniżej 1200 metrów nad poziomem morza) to dla mnie czas najbezpieczniejszy, sprawdzony blisko 70 razy J tak – tyle razy w ciągu 23 lat mojego biegania byłem w takich górach…
Drugi aspekt wyjazdu z Karkonoszy to wg. mnie potrzeba pobycia w cieple, żeby zaadoptować organizm do warunków, jakie będą na starcie. Oczywiście o adaptacji w większym wymiarze nie ma mowy, bo do wysiłku w cieple (powyżej 15 stopni, to już dla Maratończyków ciepło) nie da się całkowicie przyzwyczaić – organizm nie ma zbyt wielu mechanizmów obrony przed gorącem (to już wszystko w granicach 22-25 stopni), tym bardziej w czasie długiego, maksymalnego wysiłku. Do tego nie da się oszukać, że wychowałem się w klimacie umiarkowanym.
Pierwsze 3 dni na Mazowszu były ciężkie – czwartek w podróży autem, celowo bez klimatyzacji, 35 stopni Celsjusza na zewnątrz. Piekło. W piątek tylko 2 rozruchy, strasznie ciężko. Noce w połowie nieprzespane, z kilkoma pobudkami. W sobotę rano 4×2 km. 6:04, 6:00, 6:02 i 6:08 bardzo łatwo, choć po dwóch byłem już calutki mokry, przegrzany i lekko przerażony, bo w Szklarskiej Porębie w świeżym powietrzu, przyjemnym cieple, było nieporównywalnie łatwiej.
Obawiałem się nawet, czy ten upał mnie nie wykończy, sam w sobie. Czy odpocznę w ostatnim tygodniu. Nie chodziło nawet o bieganie, bo ostatni tydzień to już praktycznie odpoczynek. Na szczęście niedziela i poniedziałek po przyjemne 28 w cieniu dało odetchnąć. We wtorek wróciły upały, ale już nie robiły na mnie wrażenia – adaptacja zadziałała!
We wtorek razem z Jackiem Wichowskim przebiegliśmy 5 km w 15:16. Biegło mi się przyjemnie lekko, choć nie czułem zupełnie tempa – tłumaczyłem sobie, że to taka duża forma J. Ten trening zwykle robiłem nie jedząc 2-3 dni węglowodanów lub mocno je redukując, wtedy biega się znacznie ciężej – sztywno, bez świeżości. Teraz był to łatwy trening, ponieważ zdecydowałem się zrezygnować z diety ze względu na przewidywany upał w Berlinie. Byłem w FORMIE, cieszyłem się w duchu, miałem świadomość, że nie jestem tak wytrenowany, żeby móc walczyć o najwyższe cele, biec w pierwszej grupie, jak w marzeniach. Trzeba było realnie stąpać po ziemi, zachować zimną głowę, przydać się drużynie…
W środę rano 15 km znowu w upale – ciężko, bo organizm już chce, wymusza wręcz odpoczynek. Czwartek miało być 16 km Steady Aerobic, czyli czysty tlen – miedzy progami. Do 5 km było super i nagle poleciała mi krew z nosa. Nawiązuję do tego ponieważ zwyciężczyni Maratonu Kobiet miała krwotok z nosa w czasie zawodów – współczuję. Ja mogłem się zatrzymać i przeczekać. Później czułem się już źle, zwolniłem. To niepokój. Niektórzy mówią, że jest to przyczyną osłabienia – u mnie raczej nie. Bardziej wysuszenie śluzówek. Pomaga natłuszczanie. Są specjalne oleje do nosa – mi 2 dni kuracji pomogło.
Nie opisuję powyższych trudności, żeby się tłumaczyć – absolutnie nie! Chodzi o pokazanie drogi i normalnych okoliczności, które praktycznie zawsze są, każdy je ma. Chodzi o to, żeby czerpać z nich siłę. Dobrze też uczyć się na błędach innych 🙂
Lecimy do Belina [link do relacji z Mistrzostw Europy]