Zaraz po biegu, w mojej głowie ścierały się ze sobą 2 skrajne uczucia – szczęścia ze zdobycia złotego medalu dla drużyny maratońskiej i Reprezentacji Polski, z poczuciem sportowego niedosytu związanego z moim startem, który był wiele poniżej postawionych sobie wcześniej oczekiwań. Jednak w momencie dekoracji, widząc wciąganą flagę Polski na maszt, czułem już tylko spokój, szczęście i wielką dumę, że rozbrzmiewa nasz hymn, a my stoimy na najwyższym stopniu podium, na szyi mam piękny, złoty medal. To był piękny moment, który zapamiętam na zawsze. To odsunęło wspomniane rozczarowanie i zmęczenie.
Gospodarze przygotowali piękną oprawę dekoracji, było dużo kibiców, fotoreporterów. Ponoć nie odbiegała niczym od tej z Igrzysk Olimpijskich.
Nie ukrywam, że chciałem pobiec dużo szybciej. Moje 2:17.21, to jeden ze słabszych czasów od kilku lat. Nadzieje rozbudziły ostatnie miesiące, szczególnie treningi we wrześniu i bardzo dobry start w Biegnij Warszawo na 3 tygodnie wcześniej. Wyglądało na to, że mogę biegać przynajmniej tak szybko jak wiosną (2:13,25 Mistrzostwa Polski podczas Orlen Warszaw Marathon) i wspinać się w Światowym rankingu IAAF.
Jednak po kolei.
Przygotowania do Wuhan rozpocząłem już po wspomnianym Orlenie w połowie kwietnia. Solidnie odpocząłem przez blisko półtora miesiąca, w czerwcu miałem trochę problemów zdrowotnych, co spowolniło wejście w normalny trening. W lipcu byłem w Szklarskiej Porębie, potrenowałem całkiem nieźle, choć bardzo ogólnie. Miałem duże zaległości. Sporo biegałem po górach – to akurat było na plus niedzielnego biegu, bo trasa była pagórkowata. Pod koniec lipca pobiegłem w Wielkiej Pętli Izerskiej, wygrałem ten bieg, ale potwierdził on moją przeciętną dyspozycję. W sierpniu było już znacznie lepiej. Test wydolności zrobiony 1 sierpnia w SportsLabie wyszedł obiecująco.
Wróciłem do Szklarskiej Poręby na 19 dni. Potrenowałem bardzo dobrze, choć nadal ostrożnie. Dużo sprawności, ogólnego biegania w tlenie i lekko pod progiem. Forma miała być dopiero za 2 miesiące. Bieg zmienne, lekkie 30-stki – ładowanie akumulatorów na krótkich odcinkach tempowych. Pod 200 km tygodniowo objętości.
Pod koniec sierpnia pobiegłem w Półmaratonie Praskim, gdzie zająłem 2 miejsce z mocno przeciętnym czasem 1:06:15. Nie było bardzo źle, ale daleko o rekordu życiowego, niestety w znacznej większości w samotnym biegu.
Zaraz po zawodach przyszła bardzo dobra dyspozycja. Półmaraton zadziałał jak przełącznik. Zaczęło się biegać! Podczas miesięcznego pobytu w Sant Moritz byłem bardzo mocny. Wszystko co biegałem, przychodziło z lekkością. Nie szalałem, hamowałem się na każdym kroku, żeby pik formy był dokładnie na 27 października. Szedłem sprawdzoną drogą. Nie ryzykowałem, odhaczałem kolejne treningi, dbałem o całą otoczkę treningową. Zabrałem ze sobą na 16 dni Fizjoterapeutkę Magdę Wójcik, za całą pomoc serdecznie dziękuję! Pozwoliło mi to zachować zdrowie i mogłem mocnniej trenować, lepiej odpoczywać. Każdego dnia miałem serwis z napojami. To było genialne!
W Sant Moritz przebiegłem 2 bardzo dobre treningi. Do tego dość niewielkim kosztem. 5 x 3 km po 3:07 na krótkiej przerwie i 4 x 4 km po 3:09. To moje 2 najlepsze treningi tempowe w karierze Maratończyka. Wcześniej nie zawsze udawało mi się tak biegać na nizinach. Oczywiście tak jak teraz było to w trudnym cyklu treningowym, na zmęczonych kilometrami i siłą biegową nogach.
Objętość nie była wielka, ale za to jakość doskonała.
Po przyjeździe ze Szwajcarii, wystartowałem u siebie w Warszawie w Biegnij Warszawo, gdzie miałem już formę – było rewelacyjnie! Czułem, że jestem na najlepszej drodze, do dobrego biegania w Chinach.
Takim systemem trenowałem przed ostatnim 2:12.40 we Frankfurcie – ten był patrząc z boku lepiej wykonany.
Niestety…już we wtorek czar prysł. Ból gardła, osłabienie, stan podgorączkowy – infekcja. Idąc szybko na wizytę lekarską byłem przerażony. W zeszłym roku 3 razy miałem anginę. Jeśli to będzie powtórka, to już koniec marzeń o jakimkolwiek dobrym bieganiu. Za krótko do biegu. Na szczęście okazała się to tylko infekcja wirusowa. Płukanie gardła i spreje. Na zbijanie lekkiej gorączki najpierw ibuprofen, później paracetamol. Witamina c, imbir, czosnek, sok z cebuli i łóżko. Nawilżanie gardła. Przez 4 dni żadnego biegania. W sobotę poczułem się lepiej, potruchtałem, a zaraz po spałem blisko 3 godziny. Byłem bardzo słaby. Miałem znacznie podwyższone tętno. Zarówno spoczynkowe, jak podczas lekkich wysiłków. Organizm ciągle walczył. W niedzielę już ciut lepiej i więcej na treningu, a mniej spania. W tydzień zaledwie 36 km, normalnie pod 200… Do tego wiedziałem, że ryzykuję, bo normalnie nie wolno trenować, jeśli organizm walczy, bo może to mieć przykre konsekwencje zdrowotne. Jestem jednak wyczynowym biegaczem i takie sytuacje są wkalkulowane.
W poniedziałek rano trucht, zaraz po, kontrolna wizyta lekarska. Gardło dalej zainfekowane, ale samopoczucie lepsze. Dr Krzywański mówi, że to może puścić lada chwila. Po południu odblokowanie. 10 km po 3:50 i luz 🙂 Byłem przeszczęśliwy – obroniłem się!
We wtorek 21 km ze wstawką 3 km, 2 km, 1 km – bez problemu biegałem te szybsze odcinki w granicach 3:07, do 3:01. Wierzyłem, że przebyta infekcja nie zrobiła mi krzywdy i wszytko będzie dobrze. Tej myśli trzymałem się od tej chwili, bez wahania.
W środę już lecieliśmy do Chin. Na 11 dni przed zawodami. Pierwsze treningi to krótkie bieg, ale 2 razy dziennie. W sobotę 5 x 1500 m z dużą swobodą. Pełna kontrola tempa maratońskiego, bez żadnych problemów. Oczywiście to już tylko tapering, czyli mniej-więcej 60-70% tego, co robiło się w okresie przygotowawczym. Nie testowałem się, tylko cierpliwie czekałem na wielki dzień.
We wtorek na 5 dni przed biegiem zrobiłem na treningu 5 km po 3:07 – na luzie. Czułem, że jest nieźle, choć tego dnia trafiły trudne warunki pogodowe. Generalnie przez pierwszy tydzień pobytu było ciepło – bez szans na szybkie bieganie. Z jednej strony przepadała szansa biegu na dobry wynik, z drugiej strony moje indywidualne szanse rosły, bo lubię biegać w cieple – dobrze sobie z tym radzę, jednak dla drużyny im chłodniej, tym lepiej, bo pozostała trójka mojej drużyny (Henryk Szost, Arek Gardzielewski i Marcin Chabowski) woli chłodniejszą, typowo maratońską aurę.
W piętek zrobiliśmy taką można powiedzieć „dłuższą przebieżkę”, a mianowicie szybki kilometr w celu podbicia tonusu mięśniowego. Wyszedł bardzo szybko, a biegło się genialnie. Fakt, że z silnym wiatrem w plecy i lekko z górki, ale to taki bardziej trening na głowę. Ta wzmocniła się po raz kolejny.
W wiosce olimpijskiej warunki mieliśmy doskonałe. Chińczycy wszystko przygotowali perfekcyjnie. Mieszkania, jedzenie, tereny do biegania. Można było potrenować i odpocząć. Jedzenie bardzo smaczne i urozmaicone. Hitem rosół z makaronem robionym na naszych oczach.
Z końcem tygodnia zaczęło się ochładzać i ustawał wiatr. Wcześnie było nawet 26-27 stopni i spora wilgotność. Byłyby to bardzo wymagające warunki. Informacje o trasie dostaliśmy dopiero w sobotę, kiedy to był jej rekonesans. Trenerzy przejechali ją i zdali nam relację, że nie jest zła, choć pagórkowata i mocno kręta.
Start zaplanowany był na 8:00, a więc na 2:00 czasu Polskiego. Tego dnia Europa zmnieła czas, więc była nawet 1:00.
Wstaliśmy o 5:00, lekkie śniadanko i wyjazd na start. Czas uciekał szybko. Bardzo cieszyłem się na mój 20-sty Maraton. Cieszyłem się, że jestem zdrowy i mogę robić to, co kocham i w czym jestem niezły. Do tego Chłopaki chcieli biec w granicach 3:10, a więc dla mnie idealnie. Bo będziemy mogli współpracować. Wszyscy wyglądali bardzo dobrze na treningach, byli zdrowi i pełni nadziei na dobre biegi.
Z Marcinem Chabowskim we wrześniu byliśmy w Sant Moritz, reszta ekipy trenowała w Szklarskiej Porębie, w więc pagórki niegroźne.
Wyruszyliśmy punktualnie. Razem z dziewczynami – w sumie ok. 130-140 osób.
Dzień przed mialiśmy oficjalne, ostateczne listy startowe, na których zabrakło zgłoszonych wcześniej 2 zawodników z Bahrainu i 2 z Maroka. Jedni biegali jednak 10 km, drudzy prawdopodobnie zwyczajnie nie dotrwali w przygotowaniach…Wiedzieliśmy, że mamy szansę na podium. To jeszcze bardziej podnosiło adrenalinę.
Emocje w drużynie były przed biegiem bardzo duże. Każdy był w 100% zmotywowany. Nikomu nic nie trzeba było mówić. Chcieliśmy pobiec jak najlepiej, to nas bardzo jednoczyło. Atmosfera przez 10 dni poprzedzających start była taka, jaka powinna. Wspieraliśmy się, jak mogliśmy.
Pierwsze kilometry trasy prowadziły po kretym parku. Początkowo było wolno, bo ok 3:15 – rozpoznanie i dogrzanie. Nic się nie dzieje. Wielka grupa, pewnie ok. 30 osób dobiegło wspólnie do pierwszgo punktu żywieniowego na 5 km, gdzie każdy chwytał swoje bidony. Wszystko super oznaczone, każda reprezentacja miała swój stół, a było ich 50. Nasz pod numerem 31.
Pewnie chwytam picie. Czuję się dobrze. Na lekkich podbiegach nadganiam nieznaczne rozerwania grupy. Rozluźniam sie relaksuję. Po 5 km grupa zaczyna mocno przyspieszać. Z 3:10 tempo wzrasta do 3:04 i szybciej. Czuję, że to dla mnie za szybko. Co jest najgorsze, inni zawodnicy zaczynają odpadać jeszcze gwałtowniej. Ok. 12 zawodników z przodu, ja z tylko dwoma. Na 8 km grupa prowadząca zwalnia. Zaczyma dochodzić, choć widzę, że jest szybko. Chcę jednak dołączyć, bo widzę już, że jeśli puszczę, to czeka mnie samotny bieg. Chłopaki z drużyny biegną razem. Wyglądają dobrze, zrozumiałe, że próbują szybszego biegania, niż zakłądalismy. Pogoda jest bardzo dobra. Trasa też niezła. Pagórki niewielkie, sporo zakrętów, ale nie są to takie typowe miejskie 90 stopni, a łagodne łuki – czasem 4 z rzedu, które ciągle trzeba było skracać tzn. biec do stycznej, żeby nie nadkładać dystansu. Dzięki temu dystans uciekał szybko.
10 km mam w 31:27, a więc praktycznie idealnie – 3:09. Myślę sobie – byłoby geanilnie, gdyby tak zostało na dłuższy czas. Niestety następny kilometr mam w ok 3:02, puszczam. Biegnę tak 2-3 km , grupa mi coraz bardziej ucieka. Biegnę sam, oglądam się, a tu praktycznie nikogo. W głowie mam, że trzeba robić swoje. Nie wieje mocno, wiec nie ma tragedii. Wmawiam to sobie, z drugiej strony czuję przerażenie. 3 tygodnie temu na dyszce przybiegniętej prawie 2 minuty szybciej miałem niższe tętno… Nie jest dobrze…
Dobiegam do 15-stego. Nie zwalniam jakoś znacznie. Jest dobrze! Tu jednak zaczynają się większe wzniesienia i pod górkę czuję, że biegnie się znacznie trudniej. Pojawiają się strome zbiegi, na których czuję, że „nabijam nogi”, nie jakoś strasznie, ale raz po raz. Jak nie kolejna hopka, to zakręt. Stoją wielkie tablice oznaczające w którą stronę skręcać – to bardzo pomaga. 20 km mam ciągle całkiem nieźle, choć druga dycha już znacznie wolniejsza od pierwszej. Półmaraton na sporym wzniesieniu 1:07:13, a więc już wolno. To był najgorszy moment. Przede mną nikogo, za mną nikogo. Zmęczenie coraz większe. Tylko ciągłe okrzyki co kilka metrów stojących Chińczyków: ciaja, ciaja. Do tego ciągłe brawa. Co chwilę podjeżdża motocykl z kamerą i dużym mikrofonem. Trasa robi się bardziej płaska – to duży plus, bo naprawdę zaczeło robić się ciężko.
Do 25 km walczę głównie z głową, która rozlicza w tym momencie moją prywatną porażkę. Wypycham te myśli. Zadaniowo stawiam krótkie cele. Tłumaczę sobie, że biegnę dla drużyny. Zaczynam czuć kolkę, która po 25 km mocno się nasila. Dogania mnie Amarykanin. Cieszę się, bo będę miał z kimś biec. Chowam sie za nim i od razu przebiegam sporo szybszy kilometr, niestety kolka jest już tak mocna, nogi tak słabe, że aby przytrzymać, musiałbym już praktycznie finiszować… Odpuszczam i wracam do swojego, akceptowalnego tempa.
To dodatkowo podcina mi skrzydła. Mocno pracuję, dyszę już jak na końcówce, skracam krok. Myśle tylko o tym, żeby możliwie najlepiej rozłożyć siły. Walczyć na masksa mogę dopiero po 35 km. Do tego czasu musze biec możliwie najszybciej, nie mogę pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, bo jak przebiegnę teraz choć jeden kilometr powyżej 3:20, to już po mnie. Organizm nie pozwoli mi już przyspieszyć. Wiem, że chłopaki są z przodu, a ja mam zabezpieczać tyły w razie czego. Tego się trzymam. Do drużyny liczą się 3 rezultaty. Nie poddaję się, mimo że ciało mówi stop. Wiem też, że prowadzimy w klasyfikacji. Biegnę ok. 12-stego miejsca, a tylko my mamy w tej jedenastce aż 3 biegaczy. Reszta po maks 2. Jest bardzo dobrze!
Od 30-stego, do 35 kilometra roztaczają się wokół piękne widoki. Po 2 stronach jezioro. Rewelacyjny asfalt, niewielki wiatr, lekkie podbiegi i zbiegi z mostków. Niestety nie biegnę szybko, ale nikt mnie nie dogania. Amerykanin ciągle 100-150 m z przodu. Dalej zaczynają się wahadła, widzę wtedy innych biegaczy. Nasi z przodu, cierpią, ale dobrze biegną. Heniu wygięty w bok, z wykrzywioną miną, ale dobrze rytmowo przebiera nogami – widać, że ma jeszcze dużo energii. Za Nim Arek Gardzielewski swoim silnym rytmem, dalej Marcin Chabowski wygląda najgorzej. Bardzo walczy ze sobą. Widzę też goniących mnie rywali. Ci wyglądają dobrze. Wchodzi mi do głowy, że wolno zaczęli, to teraz będą mnie dochodzić, odpieram to myślą, że pewnie nikt z nich nie jest tak doświadczony jak ja, a doświadczeni nie mają tak dużych różnic tempa nawet przy dużym zmęczeniu. W czołówce przed naszymi jeden Francuz, kolejny już blisko mnie, za 100 m następny, sporo biegaczy z dalekiego wschodu również już blisko mnie. Więc tylko nie dać sie Francuzom i będzie złoto.
4 km do mety, to już praktycznie finisz. Biegnę już ile tylko mogę. Trochę zrywami, bo po chwili pełnej mobilizacji, szczególnie po kolejnym zakręcie tracę rytm i na chwilę pękam. Zaraz znowu sie zbieram. Dogania mnie Francuz i mija, za chwilę Koreańczyk. Nie mogę przytrzymać. Dystans ucieka coraz wolniej. Dłuży się. Na 40-stym kilomerze łapię żel Enervit. Odzyskuję trochę energii. 2 kilometry, to już praktycznie meta. Mocno pracuję ramionami, bo nogi nie chcą współpracować. Mam energię, ale mam mocno zniszczone mięśnie. Wyprzedzam Francuza, gonię Koreańczyka i Marcina. Są coraz bliżej. Widze metę, to już to. Nareszcie. Ostatnie 500 m, każdy już po prostu dobiega. Wszyscy mają serdecznie dość.
To był dla mnie bardzo długi bieg, dlatego, że w dużej większości samotny i od 10 km było mi już trudno. Takie są najgorsze. To nie tylko walka z warunkami atmosferycznymi, z wiatrem, ale psychicznie duże wyzwanie. Teraz przypominam sobie moje najtrudniejsze biegi – w nich trudno było od połowy, od 25 kilometra, tu już po 15-sty było bardzo źle…Kiedy biegnie się w grupie dystans ucieka nie wiadomo kiedy. Czesem, gdy biegnie się dobrze, walka rozpoczyna się dopiero po 30 km, a tu, blisko 20 km wcześniej!
Było piekielnie ciężko. Od razu za metą klasyfikuję ten Maraton jako jeden z moich najcięższych. Cieszę się jednak, że dobiegłem, że wogóle mogłem biec. Kiedy szedłem niespełna 3 tygodnie wczesniej do lekarza, to wtedy stało to pod znakiem zapytania. Wtedy byłem przerażony, teraz mimo słabszego występu indywidualnego i tej całej batalii na trasie, byłem bardzo szczęśliwy, że jestem na mecie i mam nasze upragnione złoto.
Nasz medal pomógł całej reprezentacji osiągnąc 5 te miejsce w klasyfikacji medalowej Igrzysk. Nie zapunktowałem dla drużyny, ale jak to powiedział Heniu po biegu: Giża, dzięki, że biegłeś do końca, bo jak Cię widziałem, to czułem się spokojniejszy, że zabezpieczasz nasz medal. Bardzo mnie to podbudowało – praktycznie to i rozśmeszające zdjecie od córeczki załatwiło sprawę 🙂 Żona Ania wiedziała jak mnie szybko pocieszyć, a Heniu po raz kolejny zachował się jak prawdziwy przyjaciel!
Podium, Hymn Narodowy, Flaga na maszt i przepiękne medale dopełniło wszystkiego.
Po dekoracji medalowej zdjecia, dużo zdjęć. Autobus już czekał, a kolejni Chińscy wolontariusze i kibice chcieli robić sobie z nami kolejne. Kierownik drużyny zaptyał ile jeszcze zdjęć, a ja powiedziłem: spokojnie, jeszcze tylko niecały miliard 🙂 Potrwało to grubo ponad pół godziny. Było to bardzo miłe!
Udało się też porozmawiać z rywalami. Tak ich się mianowało przez rywalizacją, kiedy spotykaliśmy się w kantynie, czy na biegowych trasach. Po biegu byli już dobrymi kolegami. Za metą, przy podium razem rozkładaliśmy bieg na czynniki pierwsze. Każdy zadowolony, że mamy już to za sobą J
Jeśli chodzi o Naszą reprezentację, to w tym roku była wzmocniona o doskonałych zawodników i zawodniczki różnych dyscyplin. Lekkoatleci zdobyli 7 złotych z 11-stu, więc to dla nas duży sukces. Dziewczyny ze sztafety 4×400 m, zwane Aniołkami, Michał Rozmys, Marcin Lewandowski, Konrad Bukowiecki, Wojciech Nowicki, Paulina Guba i wilu, wielu innych. Duża cześć składu cywilnej reprezentacji do Doha.
Wojsko Polskie stwarza nam warunki do kontunuowania walki w profesjonalnym sporcie. Daje nam nadzieje na realizację swoich sportowych marzeń. Imprezy wojskowe już nie odbiegają od imprez cywilnych organizacją, rośnie też ich poziom sportowy, a co najważniejsze nie słychać tu o dopingu.
U nas w Maratonie biegał zawodnik z Bahrainu z życiówką 2:04. Drugi był 5-ty zawodnik z Maratonu Olimpijskego w Rio de Janeiro, medalista Mistrzostw Świata z Londynu. Biegło tez kilku chłopaków z doskonałymi życiówkami w półmaratonie – praktycznie klasa światowa.
Sam obwaiałem się Koreańczyków, jednak przegrałem tylko z jednym, który w tym roku nabiegał 2:13.07, więc przegrałem z nim w niedzielę nawet mniej niż wiosną…
Po biegu uczciliśmy nasz sukces, było niezwykle sympatycznie – fantastycznie spędzony czas!
Mieliśmy z jednej strony pecha, że startowliśmy ostatniego dnia, ponieważ nie mogliśmy praktycznie nic zobaczyć, pozwiedzać, poczuć klimatu prawdziwych Chin. Z drugiej strony mieliśmy czas na aklimatyzację do klimatu i strefy czasowej, a także wyczekaliśmy bardzo dobrą pogodę.
Już nad ranem wyjeżdżaliśmy do kraju, gdzie odbyło się uroczyste przywitanie przez Ministrów Obrony Narodowej oraz Sportu i Turystyki. Było bardzo podniośle, a przede wszystkim ciepło i radośnie.
Impreza odbiła się głośnym echem w polskich mediach, również czysto biegowych. Facebook z rekordowymi odsłonami, tak samo liczne gratulacje od bliskich.
Cieszę się, że tak wiele osób uszczęśliwiło nasze bieganie. To, że daliśmy powód do dumy.
Jestem teraz 8 dni po biegu, w zeszłą sobotę nie dałem rady przebiec 10 km bez zatrzymania, dzisiaj już po 3:50. Ciągle śpię, odpoczywam, regeneruję się, ale głowa już pracuje. Myślę nad planami na zimę i wiosnę. Mam zamiar udowodnić sobie, że stać mnie na dużo więcej. Chcę jeszcze choć raz powalczyć, potrenować ciężej i więcej niż w tych przygotowaniach, zaryzykować. Podjąć próbę treningu i biegu nawet na 2:11.30. To pewnie szaleństwo, ale takie mam teraz nastawienie…
Nie chcę, żeby moja relacja pozostawiła wrażenie porażki. Nie jest tak – jest to wielki sukces! Jestem tylko mocno zmęczony. Słabsze biegi się zdarzają, ważne, żeby drużyna się uzupełniała. Tu przyczyną była ewidentnie infekcja. W biegach długich nie ma przebacz. Organizm osłabił się, a Maraton takich rzeczy nie wybacza.
Walczymy dalej, następna próba już wiosną 2020 roku! Podchodzę do niej z dużą sportową złością, a ta zawsze pomagała 🙂
Serdecznie podziękowania przede wszystkim dla:
Rodziny, która znosi nasze rozstania i wspiera na każdym kroku
Henryka Szosta, Arka Gardzielewskiego, Marcina Chabowskiego i kolegów Maratończyków, którzy zostali w kraju – Błażeja Brzezińskiego, ale też Szymona Kulki, Adama Nowickiego, Kamila Karbowiaka, Tomka Grycko, którzy być może za 4 lata będą ponownie walczyć w Igrzyskach.
Naszemu Kierownictwu, klubowi WKS Grunwald Poznań, Jednostce Wojskowej JW 1156 Krzesiny, wszyskim KIBICOM, opiece medycznej (SportsLab Dr.Szczepana Wiechy, Fizjoperfekt Szczepana Figata, Magdalenie Wójcik, Bartoszowi Hoffmannowi, Michałowi Michałkówowi, Dr.Kubie Czai, Dr. Krzywańskiem z COMS), Sponsorom (Enervit Polska, Nike Poland, Sklep Biegacza).
Michałowi Kaczmarkowi za pomoc w treningu!
Wszystkim, którzy przyczynili się do naszego wspólnego sukcesu!
Ten medal jest NASZ, ten Hymn grali dla NAS!!!
1 Comment
Szczere gratulacje. Życzę spełnienia biegowych planów!