19 marca podczas Mistrzostw Europy Masters w Toruniu czułem się nie do końca dobrze. Ostatnie tygodnie w treningu szły kiepsko. Po prowadzeniu Maratonu w Sewilli w drugiej części lutego najpierw odpoczywałem, a później zaczęły się problemy z rozcięgnem podeszwowym. Robiłem tylko podtrzymujący trening, na 60-70% możliwości. Jedynym świetnym był start w City Trail w Warszawie na 9 dni do mistrzostw. Tam pobiegłem dobrze, bo 5 km w 15:18 na szybkiej, ale jednak leśnej trasie. Wygrałem, co zadziałało bardzo budująco na pewność siebie – przetarłem się!
Większość realizowałem na rowerze, żeby podtrzymać dobrą dyspozycję wpracowaną w styczniu i do połowy lutego. Maraton też oczywiście wzmocnił mnie wydolnościowo, choć to zbyt długi bieg, jak na przygotowania do 8-kilometrowego crossu… byłem na krzywej w dół i miałem tego świadomość, ale do końca wierzyłem, że mi to wystarczy.
Co najważniejsze byłem bojowo nastawiony. Przygotowania, przygotowaniami, ale liczy się to, co pokażę podczas wyścigu.
Park w przy toruńskiej hali lekkoatletycznej, gdzie odbywały się mistrzostwa jest bardzo pagórkowaty, wręcz górzysty. Płaskiego terenu jest niewiele. Podłoże w większości trawiaste lub z leśnej ściółki, czasem piasek, ale tylko na małych fragmentach. Jeden długi i dość stromy, 300-metrowy zbieg po najtwardszym fragmencie trasy. 4 pętle po 2 kilometry.
Znałem trasę doskonale z ubiegłorocznych mistrzostw świata masters.
Ruszyłem żywo. Nie patrząc na konkurencję. Postanowiłem kierować się własnym samopoczuciem. Po łatwym początku i pierwszym sporym, ok. 200-metrowym podbiegu, oderwałem się na kilka metrów od rywali.
Narzuciłem tempo, które wydawało mi się właściwe. Już w połowie drugiej z 4 pętli było pewne, że przeszacowałem, Niebawem doszedł mnie Kamil Makoś. Schowałem się, odpoczywałem na plecach.
Po moim mocnym sprawdzeniu, czekałem na ruch rywala. To on zyskał teraz mentalną przewagę.
Teraz kiedy znam już międzyczasy wiem, że pierwsze koło było szalone. To było tempo na wynik o prawie półtorej minuty lepszy, niż uzyskaliśmy. Jeszcze kilku biegaczy było na tym etapie blisko nas.
Biegliśmy razem, wyczułem szybko mocniejsze i słabsze strony Kamila. Puszczałem z górki, nadganiałem na podbiegach. Kamil biegł bardzo dobrze technicznie – wysoko na śródstopiu, jak rasowy średniodystansowiec. Silny chłopak z pagórkowatego Dolnego Śląska, krótko po obozie w Szklarskiej Porębie, więc teoretycznie „trasa pod Niego”. Ja też lubię trudne trasy, ale na nie trzeba być bardzo dobrze przygotowanym – nie wybaczają!
Koło do mety czułem, że słabnę, piekielnie bolała mnie wątroba, nie miałem mocy. Po podbiegach łapałem zadyszkę, na zbiegach odpuszczałem kilka kroków, bo musiałbym praktycznie finiszować, żeby utrzymać…. Pokonywałem kolejne kryzysy, głowa podpowiadała, srebro też będzie dobre…nie!
Wiedziałem jednak jedno. Im bliżej będziemy mety, tym moje szanse rosną, ale będę musiał to zrobić perfekcyjnie na najtrudniejszym technicznie odcinku ostatnich 600 metrów.
Wtedy też przyspieszyłem na poprzedzającym wspomnianą końcówkę podbiegu. Tak jak w poprzednim roku, co dało sukces. Na stromej „trzysetce” w dół nie udało mi się oderwać nawet na metr. Dublowaliśmy biegacza przed zakrętem w prawo, gdzie przebiegłem bardzo blisko Niego, Kamil nie zauważył tego odpowiednio wcześniej, poczułem, że lekko odstał, „poszedłem wtedy prawie na całość” pod górkę na niewygodnym fragmencie z piaskiem i korzeniami. Po ok. 150 m czekało nas już ostatnie 150 m – połowa to ostry zbieg, druga to już krótka prosta do mety.
Z górki biegłem już na 99% możliwości. Ostry zakręt był w lewo, więc maksymalnie po prawej, żeby po najkrótszej drodze pokonać zakręt, żeby fizyka pomogła mi na końcówce. Nie patrzyłem jak biegnie Kamil, czułem Go tylko, że jest bardzo blisko. Jak widać na filmiku z zawodów był po lewej, ja tylko śmignęłam przed Nim i pobiegłem rozpędzony do mety. To było decydujące. To pozwoliło mi cieszyć się za metą. W pierwszej chwili na kolanach .
Było rewelacyjnie! Pobiegłem idealnie taktycznie. Zmęczyłem rywali na pierwsze pętli, niewiele brakowało, żeby pokonało to i mnie ;), ale to było, jak ostatecznie wyszło, dokładnie tyle, ile trzeba!
Trochę to oczywiście szczęście, bo nigdy nie wiadomo, jak mocni będą rywale. Na dużym zmęczeniu lepiej można wykorzystać taktykę i doświadczenie. Jak boli, a każdego ścigającego się w czołówce zazwyczaj boli, czasem decydują detale.
Również dorobek, a także, co zauważył kibicujący mi brat: „ciebie więcej osób znało, zdecydowanie bardziej Ci kibicowali, a to nawet deprymowało rywala i działało na twoją korzyść”.
Myślę, że daliśmy z Kamilem świetne emocje żywo reagującym kibicom, w większości biegaczom z innych kategorii, znających się na rzeczy! To zresztą podkreślał spiker zawodów Łukasz Panfil, mówiąc o emocjach i rozkładając trafnie taktykę na czynniki pierwsze.
Walkę na finiszu świetnie widać na zdjęciach jego zdolnego syna!
Wygraliśmy też drużynowo wraz z Kamilem Makosiem i Zbyszkiem Kalinowskim