W prawdzie to moja pierwsza impreza międzynarodowa tego typu, więc teoretycznie doświadczenie mam małe, jednak jestem już mastersem prawie 7 lat(od 35 roku życia) i obserwuję tu i tam, co się dzieje. Kiedyś wygrałem Mistrzostwa Polski Masters na 3000 m, a raz w holenderskim Brunsum na 10 km dostałem dodatkowe 200 Euro za 2 miejsce w M35😜
Zimą odbywają się co 2 lata Halowe Mistrzostwa Świata w Lekkiej Atletyce Masters na zmianę z Mistrzostwami Europy. Przy okazji, trwającej tydzień imprezy, rozgrywane są biegi przełajowe i uliczne.
Toruń ma prężnych działaczy sportowych i genialne warunki. Obok supernowoczesnej hali lekkoatletycznej jest spory park, gdzie rozegrano cross. Blisko jest też do granicy miasta, a więc jakieś 3 km biegnie się przez miasto, resztę połowę ulicą, połowę ścieżką rowerową (tam rozgrywane były 10 km, półmaraton i chód sportowy).
Atmosfera zawodów jest rewelacyjna. Miałem okazję uczestniczyć 4-krotnie w Mistrzostwach Europy (raz na 3000 m z przeszkodami w młodzieżowcach – U23 w Bydgoszczy, raz w Biegach Przełajowych seniorów w Heringsdorfie i 2 razy w Mistrzostwach Europy w Lekkiej Atletyce na stadionie – tych najwyższej rangi w Barcelonie i Berlinie). Atmosfera tam była niezapomniana. Startowanie z „Orzełkiem” na piersi, bycie częścią reprezentacji, to zawsze wielka sprawa!
W Mastersach wiele jest wspólnego. Każdy biega w koszulce z narodowej, po mieście ludzie z każdej reprezentacji chodzą w kadrowych dresach, z identyfikatorami na szyjach. W sumie w Toruniu startowało 4 tys. Uczestników. Czuć klimat wielkiej sportowej imprezy na każdym kroku. Nie ważny tu jest tak poziom sportowy, bo „sportowi emeryci” przynajmniej ja się za takiego już mam, już bardziej cieszą się samą rywalizacją, obecnością wśród „bratnich dusz”, które lubią się zmęczyć, mieć motywację do regularnego treningu dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Często masters nie trenuje już regularnie, a więcej walczy z kontuzjami, niż własnymi słabościami, jak było to kiedyś…
Dla mnie jest to takie podtrzymanie tego, co robiłem – kochałem robić przez lata.
Tu podejście do zawodów jest bardziej na luzie, ale po strzale startera zabawa się kończy😜
Duch rywalizacji przeważa szalę i walczymy do końca o najwyższą lokatę. Mniej ważny jest wynik w sensie czas biegu, bo ten jest zwykle dużo słabszy od tych kiedyś. Bardziej rywalizujemy o pozycje i medale. Tych jest dużo, bo klasyfikacje są co 5 lat. Tak więc Mistrzów Świata w Biegach Przełajowych, czy Półmaratonie może być nawet 10, czy 12…(nie wiem jak to dokładnie wygląda, ale w niektórych konkurencjach startowali blisko 100 letni zawodnicy, a zdarzało się, że i starsi).
W Mistrzostwach tych są 3 kolory medali, Hymny Narodowe – momenty wzruszeń i gorycze porażki – jak to w sporcie i każdy przeżywać to po swojemu. Emocje tu są mniejsze niż w sporcie profesjonalnym – wyczynowy, gdzie ludzie naprawdę poświęcają bardzo, bardzo wiele i często walczą o byt swój i rodzin.
Rozmawiając i śledząc poczynania uczestników wiem, że część zawodników trenuje cyklem tych właśnie imprez. Zimą halowe, latem letnie i tak jeżdżąc po całym Świecie.
W biegach ulicznych, czy przełajowych jest trochę inaczej, niż na bieżni. Biegacze uliczni mają się gdzie wyszaleć w ciągu całego roku, natomiast skoczek wzwyż, czy sprinter nie ma na to tylu okazji, ponieważ tych zawodów dla mastersów jest znacznie mniej i nie są one tak spektakularne.
Jaki jest poziom sportowy? Bardzo różny. Nie widziałem wiele, bo tylko w poniedziałek i w sobotę oglądałem kilka konkurencji halowych. Genialne wyglądało 1500 m kobiet! Panie z K60 wyglądały dużo dynamicznej niż większość licealistek🙈. Sprinterzy na 60 m, czy sprinterki na 60 m przez płotki często wręcz rewelacyjnie. Na 3000 m panowie z kategorii M40, czy M45 kręcili ostatnie 400 m poniżej 60 sekund! Widziałem komentarze, że na mastersach jest niski poziom – ciekawe jak malkontenci odnaleźliby się w tych wyścigach…😜
Moje zawody:
Pomysł na start w Toruniu podsunęli mi Żona i Brat przy Wigilijnym stole. Początkowo podchodziłem do tematu sceptycznie, szczególnie, że miałem wtedy problem z kontuzją i od połowy października trenowałem w kratkę.
Dużo miałem zaplanowanych zadań. Planowany pod koniec lutego Maraton w Sewilli z Izą Paszkiewicz, później z Anią Bańkowską Rotterdam 16 kwietnia, 11 marca organizacja Biegu Kobiet. Za przemawiał 3 tygodniowy obóz w Kenii w styczniu i żeby mieć z biegania coś dla siebie w postaci właśnie tych Mistrzostw Masters – czemu nie!
Przyznam, że byłem sceptyczny. Nie spodziewałem się takiej atmosfery!
Z formą i odprowadzaniem zdrowia do pełni sił zdążyłem dosłownie na za pięć dwunasta. Na początku lutego czułem się bardzo dobrze, niestety rozchorowałem się i doleczałem ponad 3 tygodnie. Pierwszy raz miałem sytuację, że zapalenie zatok dokuczał mi tak długo.
Nie było to jednak istotne. Musiałem się leczyć, bo 16 kwietnia muszę poprowadzić Maraton, a ten wymaga przygotowania. Start w zawodach na 2-3 tygodnie przed powinien więcej dać, niż najlepszy trening. Tego się trzymałem, choć były myśli, żeby zupełnie zrezygnować z wyjazdu do Torunia, później, żeby pobiec tylko cross, bo to 8 km, więc dam radę w zasadzie bez większego przygotowania. Z połówką zobaczymy po przełaju…
11 marca czułem się już zdrów, pobiegłem więc w biegu Kobiet – 11 550 m po Warszawskich Łazienkach, gdzie do pokonania była 3 razy warszawska Agrykola i w ok 1/3 ziemne podłoże – pod cross idealnie. Biegliśmy z Krzyśkiem Żebrowskim(Mistrz Polski na 5000 m z 2015 roku) i Wojtkiem Karwowskim. Idealne tempo od 3:45 do 3:10. Super przetarcie. Niestety było mi dziwnie ciężko jak na to tempo, a zaraz po 4 dni przeleżałem w łóżku. Miałem, nawet dostać antybiotyk, ale udało się tego uniknąć, bo to byłoby już po mistrzostwach.
W końcu przyszło 9 dni do zawodów. Miałem zrobić wtedy porządny trening i czekać do 27 marca. Jednak zdrówko jeszcze kiepsko, więc zdecydowałem się na 2 umiarkowane akcenty dzień po dniu: na siłę biegową w dziewiątym dni przed zawodami i zabawę biegową na 8 dni do biegu. Podbiegi zrobiłem w wariancie 50 m skip + 150 m podbieg, a na drugi dzień zabawę 20×1 minuta przerwa 1 minuta – w kolcach, w Kampinosie, w idealnej pogodzie – to mnie wyleczyło! 😁
Na środę umówiłem się z Bartkiem Falkowskim i Bartoszem Olszewskim na Agrykolę. Bartek robił 3x5km po 3:09, więc ja wpasowałem w to cztery dwójki i 1 x 1 km. Poszło nadspodziewanie łatwo, wiedziałem więc, że mogę startować!
Do samego biegu już trening tylko co drugi dzień.
Do Torunia pojechałem z żoną Anią z noclegiem w Płocku, a na start w dniu biegu. Ania startowała o również w crossie o 12:10, ja 16:25.
Od razu świetne wrażenia zrobiła na nas hala. Widziałem ją po raz pierwszy i to było coś! Zaskoczyli mnie sprinterzy. Hiszpan na 60 m nie dość, że wyglądał jak lekkoatleta w życiowej formie, to pobiegł rewelacyjnie technicznie. Noo widać, że są zawodnicy biegający nie tylko dla zdrowia🔥🔥🔥, ale jest mocne ściganie! Za chwilę chłopaki z crossu opowiadają o biegach na 3000 m dzień przed i jak wysoki poziom sportowy tam był.
W biegu Ani – również na 8 km Irlandki wyglądały biegowo bardzo dobrze! Widać, że to byłe wyczynowe zawodniczki w nadal dobrej formie, trzecia Amerykanka z K45 również nie odstawała za wiele. Trasa ciężka i kręta – taka pode mnie 😉
Ania zdobyła sreberko w drużynie💪
Podczas tego w biegu, w południe było przenikliwie zimno, dziewczyny były ciepło ubrane. Ja poszedłem na rozgrzewkę w 2 warstwach na nogi i 4 na górze i nie mogłem się rozgrzać, ale już po przebieżkach maszyna odpaliła!
Na sam bieg wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie. Przyszło więcej kibiców i 2 kilometrowa pętla była gęsta kibicami!
Na parkingu przed halą sporo kamperów – fajny sposób na przyjazd na takie zawody!
Tuż przed moim biegiem rywalizowali Panowie M45 i M50 i Kenijczyk zrobił niezły show, biegnąc bardzo dynamicznie. Poczułem, że zdecydowanie może nie być łatwo.
Początek mojej rywalizacji zaczął się również bardzo szybko. Ruszyłem dynamicznie ok 4-5 pozycji. Poczułem lekkie nogi – to zawsze był sygnał, że dzisiaj jestem mocny. Uciekło mi 2 rywali, jednego szybko dogoniłem, drugi z M35 biegł ok. 30 metrów z przodu, jednak nie powiększał przewagi. Po ok. 400 metrach trasa poprowadzona była dość długim i stromym podbiegiem, później krótka, ale stroma hopka i zaraz dość długi zbieg, dalej ostry podbieg, później bardzo długi, bo ok 400 metrowy zbieg po twardym podłożu – tu łydki po bieganiu w kolcach z pewnością niedługo podziękują ;). Za chwilę znowu ostro pod górę, trochę piasku i jakieś 80 m w dół „na łeb na szyję”, później płasko 80 m do mety. Takie trasy lubię.
Pierwszą pętlę przebiegliśmy szybko, bo 6:32, następną 6:39, gdzie poczułem się komfortowo i zacząłem doganiać Belga, któremu ktoś ciągle podpowiadał, że jestem M40😄,
w połowie trzeciej pętli dogoniłem. Czas okrążenia wolniejszy, bo 6:44, ale oddalaliśmy się od przeciwników. W tym momencie przykleiłem się do pleców rywala i czekałem co będzie się działo. Dyszał znacznie mocniej niż ja, dlatego zbliżyłem się i pozwoliłem posłuchać, jak wygląda mój oddech ;). Chciałem wygrać, mimo, że nic to już nie zmieniało w klasyfikacji.
Postanowiłem zaatakować na jakieś 600 m do mety, choć kibice być może słusznie podpowiadali – „ruszaj z tysiąca”. Spróbowałem na mocnym podbiegu, przed długim zbiegiem, które zawsze dobrze pokonywałem. Pomyślałem, że nawet jak przytrzyma, to będzie jeszcze ostry podbieg i piach czyli moja najsilniejsza broń i zaraz ten karkołomny zbieg do mety z ostrym zakrętem, który lepiej pokonywałem na 3 pierwszych okrążeniach. Ucieczka od razu się udała, więc ostatnie 200 m cieszyłem się wygranym biegiem, uważając przy tym na nogi. To koło wyszło w 6:33, czyli jak pierwsze.
Poczułem wewnętrzne szczęście. Nie ważne, że być może rywalizacja nie była jakaś międzykontynentalna, to nie miało w tym momencie znaczenia. Zabawa była niesamowita i miałem poczucie, że biegnę szybko i sprawnie. Nic mnie nie obolało, było mi ciepło i wiedziałem, że jestem tu, gdzie być lubię.
Później był jeszcze Hymn Narodowy i drugie złoto w drużynie.
Tego samego dnia wracaliśmy do Warszawy, poszliśmy spać ok. 1 w nocy. To był jeden z fajniejszych sportowo dni od wielu miesięcy. W sumie to blisko 6, kiedy zmagałem się z urazem.
Na drugi dzień wyszedłem na rozbieganko. W planie było 12 km, które prawie w połowie przemaszerowałem🙈. Nogi miałem dosłownie „skasowane”. Kolejny dzień zrobiłem wolny, Byłem na krótko w saunie i na masażu. W czwartek 12 km ciut szybciej z kilkoma przebieżkami – było nieźle. Piątek wolne, choć cały dzień na nogach w pracy i jeszcze przetransportowanie do bazy wypadowej – do Płocka
Do Torunia pojechałem z bratem Przemkiem i dwiema kibickami 🙂 Czas do 11:00 minął szybko. Poszedłem po numery startowe do biura zawodów i młody pracownik biura powiedział mi, że powinienem mieć numery z przełaju, a jak nie mam, to nie pobiegnę. Oczywiście, że nie miałem🤣 Okazało się, że jeden mam, bo dawali trzy (2 na koszulkę i jeden na plecak). Poszedłem do kierownika 😉 skserowali mi na specjalnym papierze do numerów i szafa gra.
Dobrze, że nie posłuchałem młodego😅 Pewnie nie jeden by się już spalił, a ja nawet w tym momencie zatrzymałem się i się zastanowiłem – czy teraz się denerwuję? Czy skoczyło mi tętno? Nic… To już inny moment na takie rzeczy, ale reszta emocji startowych jest jak dawniej! Oczywiście w głowie, kurcze, za mało trenowałem, „przejadą mnie”, ale za chwilę – gdzie tam, na przełaju fruwałem, więc dzisiaj też będzie tak samo – naprawdę w to wierzyłem!
Ruszyliśmy dość żywo. Szybko ukształtowała się ok. 6 osobowa grupa. W niej ja na samym końcu. Pierwszy kilometr 3:08, więc ok, choć planowałem nie biec szybciej niż 3:12. Drugi znowu 3:09 i 4 chłopaków przyspiesza albo ja leciutko zwalniam. Wiem, że nie dam rady biec na 1:06 – nie teraz, nie po takich przygotowaniach.
Nie chcę się tu tłumaczyć, ale wiem, ile zrobiłem treningu i ile +/- mogłem pobiec. Teraz jak to analizuję dokładnie, to myślę, że dobrze, że widzę to teraz, bo nie pojechałbym na ten półmaraton.
Od 3 kilometra biegłem z Grześkiem Kujawskim na zmianę. Mniej więcej co 500 m, może nawet do kilometra. Myślę, że fajnie nam się współpracowało.
Trasa wyglądała tak, że do 11-go kilometra biegło się w jedną stronę – pod wiatr ma szerokiej drodze. Szczególnie trudne były 10-ty i 11-sty kilometr, które przebiegliśmy o ok 15 sek/km wolniej, niż przeciętna. Naprawdę wiało. 10-ty kilomtr był na sporym podbiegu i jeszcze ten wiatr… Kto był, to zapamięta na długo.
Dalej, kiedy zawróciliśmy, trasa prowadziła ścieżką rowerową ukrytą wśród drzew i nawet momentami wału ziemnego – genialne, do tego lekko z górki. Tam postanowiłem gonić uciekającą grupkę. Nawet przez kilka kilometrów mi się to udawało. Aż do 15-stego kilometra mam wrażenie, że doganiałem dwóch chłopaków. Niestety dwaj liderzy z pilotem przed sobą powiększali przewagę. Na 15-stym kilometrze poczułem, że nogi przestają współpracować. Łydki zmęczone poniedziałkowymi kolcami zaczęły słabnąć, krok stał się mniej dynamiczny, czułem, że mocno zaczynam zwalniać, a przynajmniej każdy pokonywany kilometr sprawia znacznie większe trudności.
Kolce to jedno, ale przede wszystkim najwięcej brakowało zwykłej wytrzymałości, siły biegowej – w zasadzie wszystkiego, co ważne na końcówkach takich biegów.
Ok. 18-stego kilometra dogonił mnie Grzesiek, któremu już chyba sporo uciekłem po nawrotce. Nie byłem w stanie utrzymać jego tempa. Biegłem wtedy już tylko, żeby sprawnie dotrzeć do mety i żeby nikt więcej mnie nie dogonił. Trochę jest tak, że wtedy zaczyna myśleć się o minimalnych celach, żeby w tym przypadku utrzymać swoją druga pozycję w M40.
To się udało, do tego już zaraz było jasne, że wygraliśmy w drużynie!
Przełaj mnie zbudował i tam świetnie się bawiłem, półmaraton natomiast doświadczył brutalnie – jak to często bywało w biegach długich na ulicy! Wynik 1:09.26 to sporo poniżej moich możliwości, bo trasa na wynika była całkiem ok. Gdyby była poprowadzona odwrotnie, to wiatr pomagałby dużo bardziej, ale tu czasy liczą się najmniej. Pierwszy w M40 był poza zasięgiem. Jego 1:06.50 (był drugi w całej rywalizacji, więc miał do końca rywala do ścigania, a to napędza, pomaga, daje siły) być może jest dla mnie osiągalne, ale musiałbym zrobić wszystko – solidnie szykować się kilka miesięcy w pełni zdrowia – kto wie, może się to jeszcze kiedyś uda. Trochę żałuję szansy, która tym razem mi uciekła. We wrześniu podczas Półmaratonu Praskiego byłem na to gotów i z tamtą formą, gdzie sam pobiegłem 1:07.15, tu w Toruniu byśmy się pościgali i być może pobiłbym Rekord Polski M40, który wynosi 1:06.56… Można gdybać – trzeba być gotowym!
Starty w Toruniu dały mi nową energię, ponownie taki sens dla mojego biegania. Już oczywiście bez 100% profesjonalizmu i podejmowania ryzyka w przygotowaniach jak kiedyś, bez treningów 2 razy dziennie, ale takiego fajnego sportowego celu. Oczywiście, że będzie coraz trudniej – regeneracja będzie coraz dłuższa, a ryzyko kontuzji większe. Myślę, że klucz, to nie przesadzać w dozowaniu obciążeń. Zarówno ilości, jak intensywności. Lekkie jednostki biegowe będę zastępował rowerem lub pływaniem, a konkretne bodźce muszą być maksymalnie dwa razy w tygodniu. Mocno intensywne raz na 2 tygodnie. Starty rzadziej i z pewnością wszystko lepiej zaplanowane niż jesienią zeszłego roku!
Tak więc jest nowy plan i na pamiątkę 4 medale 🙂
Jak najbardziej, polecam tego typu zawody👍
Moje ostatnie biegowe miesiące:
Kiedyś takie 3 miesiące spokojnie zamykałem w jednym, głowa to pamięta i trudno się to trochę akceptuje. Co ciekawe, oczekiwania nadal są względem siebie spore🙈
Czyli:
Październik 267 km
Listopad 181 km
Grudzień 131 km
Styczeń 374 km
Luty 169 km
Marzec 234 km
Oczywiście dużo ćwiczyłem, zarówno rozciąganie, jak wzmacnianie – pewnie czasowo więcej niż samego biegania. Trochę jeździłem na MTB i na rowerze stacjonarnym, pływałem.
Zdecydowanie mam rezerwy 🙂