Po ośmiu latach wróciłem na Mistrzostwa Europy, nie poprawiłem lokaty z Barcelony, ale Berlin pozostanie w pamięci jako równie szczęśliwy, choć z dużym, nawet wielkim niedosytem.
Przez całe prawie 12 miesięcy minionego roku targały mną emocje różnego rodzaju i o różnym natężeniu. Były piękne i trudne momenty. Nie wszystko były potrzebne…
Zaczęło się niezbyt dobrze. W styczniu silna angina, za chwilę kontuzja. Na Fuertawenturze miałem rozpędzić się przed lutowym Maratonem w Sewilli, a wyszło z tego tyle, że trzeba było przekładać główny start wiosny na kwiecień.
Poleciałem do Kenii, z kontuzją, ale też nadzieją, że wszystko się ułoży, pomoże ciepło, naturalny teren. Niestety leczenie przebiegło wolno, co było bardzo deprymujące. Myślałem jeszcze, żeby polecieć do Sewilli i przebiec choćby półmaraton. Wcześniej wszytko było zaplanowane i zorganizowane. Niestety i to spłonęło na panewce. Choć atmosfera na obozie była bardzo dobra, to stres z ciągłą zmianą planów narastał.
Robiłem co mogłem, a było to niewiele: regularne wizyty u Fizjoterapeuty przeplatane ćwiczeniami rozciągającymi i stabilizacyjnymi, niewiele biegania z oklejoną tejpami nogą, z podkładkami. 2 razy dziennie lód, dla przyspieszenia regeneracji.
Dopiero ostatni tydzień i bieganie w nowych butach okazał się przełomem. Z nadzieją zacząłem patrzeć w przyszłość 🙂
Po powrocie trening zaczynał wychodzić. Tomek z Technologii Rehabilitacyjnych i Sportowych wraz ze Szczepanem z Fizjoperfekt pomagali zażegnać problem – udawało się!
Pogoda nie sprzyjała. Bałem się nawrotu anginy. W Kenii +20, tu -10.
Plan był taki, żeby przeżyć do obozu w Albuquerque…
W Nowym Meksyku wszystko zaczęło się zazębiać. Dopisywała pogoda. Tydzień po tygodniu byłem coraz lepszy. Przełomowa była 40-stka, po której organizm „zaskoczył”, a forma stawała się znacząco rosnąć i stabilizować.
Wiedziałem, że mam wielkie braki treningowe, ale dyspozycja była niezła, a ja wiedziałem, że nadrobię walką.
Po powrocie z obozu trafiłem na sezon wiosennych przeziębień. Nie dawałem się, ale organizm walczył z infekcją. W domu problemy jelitowe. Kolejna dawka niepewności. Ponadto kłopoty z organizacją biegu. Nie wiadomo było jak z tempem biegu, jak z prowadzącymi, a cel jasny – uzyskać minimum kwalifikacyjne – konkretny wynik.
Pogoda nie sprzyjała, było ciepło jak latem, do tego bardzo wietrznie. Momentami nie panowałem nad emocjami. Bardzo chciałem, ale wszystko zaczynało wymykać się z pod kontroli – zaczęło brakować spokoju i opanowania. Na pierwszy plan wychodził perfekcjonizm. Bez sensu, czasem zwyczajnie trzeba dać nieść się biegowi wydarzeń. Na pewne sytuacje i zachowania innych ludzi często nie ma się wpływu, więc nie ma co się nimi nadmiernie przejmować…
Ostatecznie bieg zakończył się sukcesem. Nie pobiegłem szybko, na ile liczyłem i na ile czułem się przygotowany, ale również konkurencja miała wyraźne problem. To był trudny bieg, ale determinacja i nie szczędzenie środków pozwoliły osiągnąć cel.
Byłem szczęśliwy. Wiedziałem, że osiągnąłem to, czego przez tak wiele lat pragnąłem. Byłem w Reprezentacji Lekkoatletycznej na Mistrzostwa Europy, miałem możliwość walki o najwyższe cele.
Pierwszy etap przygotowań wyglądał jednak paskudnie. Angina, za chwilę nawrót… Po miesięcznym odpoczynku początek treningu wyglądał przerażająco słabo. Wysoka częstość skurczów serca przy spokojnym bieganiu, brak sił na szybsze. Pocieszeniem był dopiero czerwcowy trening w Jakuszycach na 400-setkach z Arturem Kozłowskim (po 3 bardzo słabych tygodniach). Na ostatnim odcinku zbliżyłem się do minuty, co pokazało, że wraca świeżość.
Bieg w Palmirach na 5 km był testem dyspozycji. 23 czerwca powinna być już ona wysoka. Niestety taka jeszcze nie była. 14:41, to wynik poniżej oczekiwań. Nie było mocy…
Pojawił się niepokój i pytania. Czy zdążę, czy dam radę, czy pomogę Reprezentacji…
Przetarcie jednak zrobiło swoje i za 10 dni było już znacznie lepiej. Trening Tempo Run – 10 km już poniżej 31 minut z rezerwą, w sporym cieple. Dodał on nadziei.
Niepokoiłem się, jednak ciągle wierzyłem, że tak ma być, że słaba zima, później duża mobilizacja na Maraton wiosenny zabrały co swoje. Teraz trzeba było bardzo spokojnie, łagodnie trenować, żeby uzyskać drugi szczyt formy na środek sierpnia. Niczego nie da się przyspieszyć, a nerwowe ruchy tylko pogorszą sytuację.
Miałem takie, a nie inne możliwości i z tym trzeba było się pogodzić.
Wątpliwości ciąg dalszy…Myślałem o wyjeździe w wysokie góry. Na miesiąc do Sant Moritz. Czułem, że w obecnej sytuacji dałoby mi to więcej niż trening w niskich górach w Jakuszycach i Szklarskiej Porębie. Trzeba było być jednak z grupą. Trochę nie miałem wyjścia…
Atmosfera na obozie była znakomita, choć oczywiście nie obyło się bez różnych trudności…
Ciężko ocenić całe moje przygotowania do obu Maratonów. Nie były one wymarzone, ale takie nie są prawie nigdy… Pierwsze to tzw. „cerowanie” – trening w kratkę, raz lepiej, raz gorzej, drugie przygotowania były konsekwencją tych pierwszych. Brakowało czasu, a co za tym idzie spokoju. W obu jednak przypadkach decydowały ostatnie tygodnie. Dobre okresy, gdzie udawało się wspinać z formą z niskiego na dość wysoki poziom. Resztę nadrabiałem w obu przypadkach dość dobrą taktyką i walką do końca. W pierwszym Maratonie zawaliłem stresując się zbyt mocno – samemu wywierając na sobie zbyt duża presję. Przed drugim Maratonem na Mistrzostwach Europy ta kwestia była poprowadzona myślę optymalnie.
Mistrzostwa Europy w Berlinie były nagrodą. Sam udział to rzecz dla mnie wielka – dla takich imprez trenuję! Było fantastycznie pod każdym względem.
Emocje, jakie towarzyszyły, to cała ich gama. Od podniosłej atmosfery Reprezentanta Kraju, przez drużynową jedność, po chwilowe szczęście z sukcesu i za chwilę wielkie rozczarowanie…
W czasie biegu początkowo wiara w medal w drużynie była duża i poparta faktami, że biegniemy dobrze. Już po 15-stym kilometrze, kiedy część naszych najlepszych zawodników zaczęła odpadać z rywalizacji, pewność zaczęła topnieć. Kiedy ok. 30-stego kilometra wyprzedziłem naszego lidera drużyny, wiedziałem, że teraz najwięcej zależy ode mnie. Dałem z siebie chyba wszystko, co mogłem, choć jestem niepocieszony, bo przeszacowałem swoje możliwości – nieznacznie, bo nieznacznie, ale teraz wiem, ze mogłem uzyskać lepszy wynik.
Czułem się odpowiedzialny za nasz start. Chłopaki wraz z Trenerem wybrali mnie w lipcu kapitanem. Nie wszytko poszło dobrze, szczególnie w przygotowaniach, nie wszyscy pobiegli dobrze taktycznie, jednak każdy w dniu biegu walczył do końca, ma ulicach berlina zostawił serce i zdrowie!
Ostatecznie pobiegłem najlepiej z drużyny, dość przyzwoicie – nikt tak naprawdę więcej ode mnie nie oczekiwał, chyba poza mną samym…
Po powrocie z Mistrzostw rozpoczął się czas analiz. Emocje nie stygły. Dałem się niepotrzebnie sprowokować sprytnemu dziennikarzowi, poróżniłem się z osobą, którą bardzo szanuję, a Ta być może uważa mnie teraz za „dającego się nadmiernie ponosić emocjom”…
Być może tak, jest…ale czym byłby sport bez emocji, czym byłoby bez nich życie…
Być może są one uzależniające… Już jesienią szukałem kolejnych. Najpierw 2 biegi przełajowe:
Bieg Soczewki, wokół malowniczego jeziora kojarzącego się z dzieciństwem, później całym przekrojem mojej biegowej przygody
Następnie Wojskowe zawody przełajowe w Keksijde, gdzie próbowałem dotrzymać kroku jednemu z najzdolniejszych biegaczy młodego pokolenia w Europie.
Oba wcześniejsze starty były środkiem do celu, jakim był Bieg Niepodległości w Warszawie. Przygotowywałem się bardzo starannie, znowu na ile mogłem, a po obu niedawnych Maratonach mogłem tak naprawdę niewiele.
Wyszło dobrze – ponownie przyzwoicie. Do zaplanowanego zwycięstwa zabrakło sporo, nie zabrakło jednak najważniejszego:
Walki i EMOCJI!
Podsumowując cały sezon, można śmiało powiedzieć. Przyznać racę niektórym głosom 🙂 Stary wyga dał radę 🙂 Choć mam ciągle nadzieję, na coś znacznie większego!
To sportowo, a prywatnie… równie dynamicznie. Dwójka dzieci to chyba jeszcze większy wachlarz przeżyć. Liczne rozłąki nie ułatwiają sprawy. Cena jaką płaci się uprawiając sport wyczynowy jest niestety wysoka.
2 Comments
Gratulacje i kolejnych sukcesów w 2019 roku!
Dziękuję i wzajemnie!