Przygotowania do każdego Maratonu to w moim przypadku długa droga. Nigdy decyzja nie zapadała spontanicznie. Cały czas mam do królewskiego dystansu duży respekt. Być może jest on dzisiaj nawet większy. Jedno co się nie zmienia – ciągle jest to przygoda. Taka była i tym razem. Masz chwilę? Postaram się przenieść Cię do klimatu, jaki panował podczas Mistrzostw Świata CISM w Maratonie w peruwiańskiej Limie, ale wcześniej, jak do tego doszło 🙂
To były moje drugie przygotowania do Maratonu, od kiedy nie jestem już profesjonalnym biegaczem. Od września 2021 pracuję w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym, gdzie kontynuuję swoją służbę Żołnierza – Sportowca. W tej chwili wspomagam moją jednostkę wojskową na płaszczyznach organizacyjnych. Najbliższy sercu był udział w 2 zgrupowaniach reprezentacji Wojska Polskiego w Maratonie i Biegach Przełajowych w Spale w marcu (2 tygodnie) i w kwietniu (blisko 3 tygodnie). W tych okresach znowu byłem biegaczem na prawie pełen etat, gdzie dodatkowo wspierałem grupę w treningu sprawnościowym. Tu udało się zbudować większość mojej formy, którą miałem okazję zaprezentować 8 maja w Limie. Pierwsze zeszłoroczne letnio-jesienne przygotowania zakończyły się chorobą i nie dotrwałem do startu w Maratonie w Walencji, a forma była bardzo dobra. Cóż…tak też się czasem przegrywa 🙂 Choć była to pierwsze sytuacja, kiedy trenowałem, a nie stanąłem na starcie Maratonu.
Przygotowania do Limy zaczęły się już w grudniu 2021 roku, kiedy to po listopadowej przerwie próbowałem wrócić na dobre tory. Progres w pierwszych tygodniach był całkiem obiecujący, jednak tuż po Świętach Bożego Narodzenia rozłożyła mnie choroba wymagająca antybiotykoterapii, co mocno mnie osłabiło, a że organizm i tak był na niskim poziomie po poprzedniej w listopadzie infekcji (korona-wirusie), to na początku roku było ze mną naprawdę słabiutko.
W styczniu byliśmy na krótkich wakacjach w ciepłym klimacie Hiszpanii, co pomogło wrócić do pełni zdrowia. Gran Canaria to moim zdaniem najlepsza z wysp Kanaryjskich do biegania. Jest tam park z pętelką ok. 1 km, gdzie w zasadzie mógłbym zrobić każdy trening od wybiegania po tempo. Można pochodzić / pobiegać po górach – wszystko w spodenkach i koszulce – może poza wyższymi szczytami, gdzie mocniej powiewało.
Jednak cały styczeń stał pod znakiem problemów z podstawowym nawet treningiem. Postępy były niewielkie. W ostatnim tygodniu przebiegłem 114 km, co postrzegałem za sukces i obrałem sobie to za pewnego rodzaju minimum, jakie chciałbym osiągać w każdym kolejnym tygodniu.
Nie miałem wtedy pewności, czy będę biegł wiosną Maraton, czy zdołam się przygotować. Jedno było pewne: wyjście na trening, nawet na chwilę, było wtedy moją chwilą dla siebie, spokojem i jedyną czynnością, nad którą w pełni panowałem. W tym czasie zastanawiałem się nad sensem prób szybkiego biegania, próby przygotowania się do konkretnego celu. Jednak, kiedy już go łapałem, nawet jeśli był mało ambitny i krótkoterminowy, od razu czułem się znacznie lepiej. Być może mam problem z pogodzeniem się z biegową emeryturą lub uzależniłem się od endorfin, wysiłku fizycznego i powinienem coś z tym zrobić…albo zwyczajnie nie myśleć o tym specjalnie i robić, co głowa podpowiada…
Postanowiłem, że lubię biegać, trenować i mam zamiar dalej to robić. Niezależnie od celów i poziomu sportowego, jaki jest możliwy do wypracowania. Jednak nic na siłę – zobaczymy…
Rozpocząłem na facebooku serię treningów Sprawności Biegacza
Jeden z nich tutaj na moim kanale Youtube:
Wyszły z tego 23 trening – myślę, że wartościowe – są nadal w sieci – można ćwiczyć z odtworzenia – treningi są uniwersalne. Poprawiają biegową gibkość i siłę mięśniową. Takie ABS – higiena biegacza: wzmacniająca i zapobiegająca kontuzjom.
Wszystkie są tuta j[https://www.facebook.com/Runner211]
9 litego zrobiliśmy w Sportslab test wydolności. Pokazywał mi zawsze miejsce, w którym się aktualnie znajduję. Wyszło słabiutko, choć powalczyłem i liczyłem, że będzie to doskonały trening. Niestety zaczęły się w tym czasie problemy mięśnia 2-głowego uda, co skutecznie wyhamowało postępy treningowe.
Nie bardzo byłem w stanie zwiększyć objętość treningową, co w wyraźny sposób blokowało podnoszenie poziomu wytrenowania. Lubię biegać, ale najbardziej chociaż ciut szybciej niż same lekkie wybiegania. Tego mi trochę zaczęło brakować.
19 lutego wystartowałem w pierwszym od listopada biegu. Cieszyłem się na ten wyjazd, szczególnie, że był to bieg przełajowy w trudnym terenie. Niewymierny, a pogoda dopisywała. Założeniem było kolejne przetarcie. Tak też się stało. Wyszło z tego bardzo ciężkie bieganie. Nie byłem gotów ani wydolnościowo, ani mięśniowo. Była to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka. Porównując do skoku wzwyż, czy o tyczce: nie wiem, czy nawet do niej doskoczyłem :). Kiedy przybiegłem do mety, nie mogłem złapać tchu. Dobrze, że niebawem za mną przybiegł inny biegacz, który czuł się podobnie, wyklinając słonia, który stanął Mu na piersi i przebytego covida. Jakoś udało mi się załapać na podium Biegu wokół Małego Giewontu w Olsztynie k/o Częstochowy, bo grupa pościgowa była blisko, a ja kompletnie nie miałem mocy. Gdyby mnie doszli, nie odpowiedziałbym, minęliby mnie jak „furmankę” 🙂
Impreza super – trasa spektakularna. Nie spodziewałem się, że może być tam tak pięknie!… i tak ciężko.
W piątek, czyli 6 dni po zawodach umówiłem się z Kubą na tysiączki w Parku Skaryszewskim. Czułem się znakomicie, niestety nie skończyłem treningu z powodu kontuzji – odnowiła się wspomniana wcześniej „dwójka”. To było być może za wcześnie po trudnym biegu.
Na drugi dzień zameldowałem się w Spale. Pogoda była fantastyczna – świeciło słońce każdego dnia. Ja niestety przez pierwszy tydzień jeździłem na rowerze, pływałem i ćwiczyłem w siłowni. Każdego dnia 2 treningi dziennie i spanie w sztucznej hipoksji – na 1800 m n.p.m.
HIPOKSJA ZDJĘCIE
Spałem po 10 godzin na dobę – to było jak długo wyczekiwane wakacje.
Przez lata trenowania przywykłem do obozowego życia, treningowego trybu funkcjonowania. Rano spacer, lekkie śniadanko, kawa, pierwszy trening, rozciąganie, obiad, drzemka, drugi trening, kolacja, odnowa lub odpoczynek wieczorem, a spać o 22… żyć, nie umierać! W całym pierwszym tygodniu przebiegłem jedynie 37 km.
W drugim wróciłem do biegania i to od razu udało się wykonać trening tempowy – w piątek na koniec zgrupowania. Planowałem 2-kilometrówki po 3:12-3:15 wyszły z tego 2km, 1,5 km, 2km, 1km, 2km, 1km, a warunki były bardzo dobre – ja wprost przeciwnie. Jednak zawsze, kiedy mam przerwę w bieganiu, a wprowadzam dużo form zastępczych, bieganie w pierwszym okresie wygląda blado. Tracę poczucie sensu wykonywania treningu zastępczego, bo zaraz po nim jest źle, jednak również tym razem reguła się potwierdziła – po chwili forma wraca bardzo szybko. Tym razem już w kolejny piątek nie mogłem poznać swoich nóg i wydolności. Powtarzałem trening z lutego – tysiące, które przerwała kontuzja. Biegałem po 3:01/km na luzie, jakbym robił drugi zakres. To potwierdza, że jednak warto zmusić się do jazdy na rowerze stacjonarnym, pływania, biegania w wodzie i innych nudniejszych znacznie od biegania dla mnie i większości biegaczy form treningu.
Byłem zapisany już w styczniu na Półmaraton Warszawski i to mnie mobilizowało, „nakręcało” do treningu. Poczułem podczas tysiączków, że mogę spróbować szybszego biegania. Od razu złożyłem sobie, że spróbuję biegać po 3:10 km. Podczas obozu miałem okazję rozmawiać z Dyrektorem Półmaratonu Warszawskiego Markiem Troniną i zapytałem wtedy, jak zmienić pakiet startowy z 21,1 na 5 km 🙂 Nie czułem się wtedy na siłach, żeby mierzyć się z półmaratonem.
Półmaraton Warszawski
To było święto biegania – powrót do normalności po pandemii. Dzień przed zawodami odbierałem pakiet w Pałacu Kultury i Nauki, jak tłum biegaczy takich jak ja. Nie byłem już zawodnikiem tzw. Elity, czyli zawodnikiem, który dostaje numer za darmo, ba nawet organizator czasem płaci za udział. To zupełnie inne podejście do zawodów. Teraz nie ciążyła na mnie żadna presja, oczekiwania mogłem mieć tylko sam wobec siebie i to jest czysta przyjemność. Stanie w kolejkach po pakiet to całkiem przyjemne spotkania z biegaczami – długie rozmowy. Bałem się tylko, że dostanę numer, który nie będzie mnie uprawniał do startu z czoła biegu, co mogłoby skutkować tym, że ochrona wyprosi mnie gdzieś do dalszej strefy, ale na szczęście ktoś chyba mnie znał i dostałem czerwoną naklejkę w rogu numeru.
Byłem umówiony z Bartkiem Falkowskim, że lecimy razem – po 3:10/km.
Poranek dnia biegu zapowiadał się świetnie.
pogoda była przepiękna, niestety sprawdziły się prognozy pogody i wiatr wiał z północnego-zachodu, czyli idealnie w twarz na ostatnich 4 km.
Ruszyliśmy równiutko w tempo. Czułem się fantastycznie. Początek był jednak pagórkowaty. Zbieg z Placu Wilsona do Wisłostrady „za darmo”, później z wiatrem do Cytadeli, gdzie biegam teraz prawie każdego dnia.
Po wbiegu na Most Gdański meldujemy się z 10 sekundami opóźnienia względem założeń, jednak nie martwiło mnie to, bo gdy będzie dobrze, to szybko się ta strata zniweluje. Nie chciałem zbyt szybko zaczynać ze względu na podbieg na most, a także niezbyt dobre wytrenowanie.
Niestety po 6 km Bartek osłabł i zostałem sam. Dosłownie sam, bo przede mną czołówka pognała tempem w granicach 2:50/km. Widziałem już Ich tylko na dłuższych prostych, za siebie już się nie oglądałem.
Biegłem sam, jak już nie raz. Łapałem swój rytm, myślałem o napojach, o jak najkrótszym pokonywaniu zakrętów, o rozluźnianiu się i trzymaniu tempa. Nie patrzyłem na zegarek, tylko na poszczególnych 5-tkach. Drugą pokonałem dobrze, ale zostało 10 sek. straty. Dalej trasa wiodła przez Most Śląsko-Dąbrowski – przepiękna. Przypomniał się Orlen Warsaw Marathon i Biegnij Warszawo 2019, gdzie dobrze wypadłem i mam fajne wspomnienia. Czułem się znowu „jak u siebie w domu”.
Do 15-stego kilometra wszystko wychodziło bardzo dobrze. Nie odrabiałem straty, ale ciągle była szansa na wynik w granicach 1:07. Na ul. Myśliwieckiej złapałem nawet 1 km w 3:02. Czułem jeszcze, że jestem w grze o zamierzone cele, choć zmęczenie zaczynało dawać o sobie mocno znać.
Wybiegłem na ostatnią prostą – Wisłostradę w stronę Gdańska – mocno pod wiatr. Nie patrzyłem na międzyczasy, tylko mocno pracowałem. Starałem się już tylko optymalnie dobiec do mety. Do tunelu „pod Kopernikiem” myślę, że szło całkiem nieźle. Później, kiedy zorientowałem się, że biegnę w granicach 3:25-3:30 / km zaczynałem się poddawać i chciałem już jak najszybciej zameldować się na mecie.
Być może nawet nie było to poddanie się, ale zwyczajnie wejście w strefę lepszego komfortu i dobiegnięcie do mety. Obejrzałem się na kilometr przed metą. Nie widziałem za sobą nikogo w pobliżu, więc pomyślałem – luz…Nogi i głowa nie chciały już walczyć. Sam wytłumaczyłem sobie, że taki wysiłek, który wykonałem jest super, patrząc na przygotowania. Sam wbieg na metę to rewelacyjne uczucie.
Wielu oklaskujących kibiców – liczne wywiady – pierwszy Polak, pierwszy nie Afrykanin itd. Mój wynik niezbyt dobry, ale po tym jak trenowałem, jak wiało w końcówce i w większości samotny bieg – byłem z siebie zadowolony. Brałem to za „dobrą monetę” na przyszłość.
Czułem, że mogę jechać do Limy i pobiec tam na dobrym poziomie – przydać się drużynie. W perspektywie miałem 3 tygodnie w Spale i wierzyłem, że przygotuję się tam odpowiednio.
W Spale być może trochę za bardzo uwierzyłem w siebie, bo zacząłem zbyt szybko biegać rozbiegania, trochę zepsuła się pogoda, przeziębiłem się lekko, zacząłem mieć problem z zatokami. Eh katar męczył mnie straszliwie. Treningi realizowałem, ale bez komfortu, forma trochę „w kratkę”. 100 km i 124 km i 130 w kolejnych tygodniach, a myślałem, że uda się osiągnąć poziom ok 150 km / tydzień + sporo form uzupełniających. Kiedy lało, nie wychodziłem na dwór, tylko na rower. Bardzo dużo się rozciągałem i wzmacniałem.
Zrealizowałem jednak takie kamienie milowe jak 30-stka, 6×2 km, podbiegi pod górkę, szybsze 400-setki. Spałem w Hipoksji na 2000 m n.p.m.🏔
Po powrocie do domu w tydzień osiągnąłem objętość jedynie 84 km. Jednak wystartowałem na 10 km w Krakowie.
W całym tygodniu nie czułem się najlepiej. Zaczął mnie ogarniać niepokój, że nie jestem gotowy. Sporo dodatkowych obowiązków nie pozwalało mi odpocząć. Czułem się trochę zagubiony. Z drugiej strony cieszyłem się na wyjazd do Peru.
W Krakowie zbyt szybko zacząłem bieg, bo pierwszy kilometr w 2:50. To było szalone… ale znowu czułem się „nieśmiertelny” to było warte nawet późniejszych trudów, które pojawiły się po 5 km biegu. Bieg ułożył się tak, że na 5 km biegłem drugi. Etiopczyk, który początkowo biegł z Ukraińcem przede mną zmylił trasę ok. 4 km i został przez to za mną. Kiedy mnie dogonił, biegł za mną, nie chciał wyjść na prowadzenie, więc zaczęły się „biegowe szachy” Dwa razy próbowałem się oderwać, raz nie pozwoliłem sobie uciec.
Nie kontrolowałem czasu, a kręte i pagórkowate tereny Podwala, jak się okazało mocno nas spowolniły. 9-ty kilometr miałem w 3:01 – tam próbowałem uciec, na ostatnim kilometrze opadłem jednak z sił, choć walczyłem do końca. Kiedy już wiedziałem, że przegrałem z Etiopczykiem, to inaczej niż w Warszawie – cisnąłem do samego końca. To miało być maksymalne przetarcie. Tak sobie to założyłem – „jak kiedyś”.
Po biegu rozczarowanie z wyniku przeplatało się z dobrym 3-cim miejscem. Zarobionym „tysiączkiem”, przyjemnością stania na podium tak dużego biegu. Cieszyłem się i ogarniało mnie ponownie uczucie, że nie jestem przygotowany do Maratonu.
Tydzień po Krakowie wyglądał dobrze, choć już niewiele robiłem. W czwartek przebiegłem 4×1500 m po 3:08 z „żywą” przerwą: 500 m w 2 minuty. Było nieźle, ale bez szału. Mleczan jednak ok!, bo tylko 2,8 mmol/l… Jednak niespodzianki w pracy, sporo „na głowie” i mało czasu na odpoczynek. Ciało było w miarę ok, ale głowa ciągnęła w nieodpowiednią stronę.
W niedzielę – na tydzień przed biegiem dopadła mnie infekcja – odpoczywałem zatem ile mogłem, brałem leki na zbijanie gorączki, ale minimalne dawki. Starałem się być dobrej myśli, choć uczucie niegotowości jeszcze bardziej się pogłębiało. Oczywiście w 98% ostatnich tygodni myślałem pozytywnie, to myśl o Maratonie chwilami mnie paraliżowała. Inaczej niż podczas Półmaratonu w Warszawie, gdzie biegłem dla siebie, bez presji.
We wtorek gorączka ustąpiła, a w środę poczułem się na tyle lepiej, żeby wyjść pobiegać wyszedłem na 8 km. Stawałem po drodze, bo miałem jakby balon w żołądku, do tego nudności. To było straszne.
W czwartek z uwagi na długą podróż – dzień bez biegania. Od niedzieli do środy bardzo mało jadłem. W czwartek odzyskałem apetyt – to świetnie wróżyło. Tylko ta długa podróż…
Starałem się wyprzeć z głowy co złe, a myśleć o całej sytuacji, jak wielkiej przygodzie, bo tak w rzeczywistości było. Wiedziałem, że teraz mogłem już tylko coś zepsuć, bo ulepszyć się już nie dało. Ratował mnie tylko spokój.