Tu znajdziesz opis kilku miesięcy przygotowań poprzedzających start – wprowadzających do tego, co zadziało się w Peru [link do relacji z przygotowań ]
Podróż minęła lekko, choć była bardzo długa. Najpierw 2 h przed wylotem w Warszawie – wcześnie rano, blisko 3 h do Paryża, a dalej 13 h do Limy. Filmy, książka, zamknięte oczy – relaks.
Po przylocie w miarę sprawnie transport do hotelu, a mianowicie na stadion. Fantastyczny obiekt lekkoatletyczny,
zbudowany na Igrzyska Panamerykańskie w 2019 roku. Jedliśmy kolację na tarasie z widokiem na bieżnię stadionu – w tle miasto i góry – w koszulkach, co od razu nie wróżyło łatwego Maratonu.
Po kolacji rozlokowaliśmy się w pokojach – całą 4-osobową drużyną z Szymonem Kulką, Arkiem Gardzielewskim i Błażejem Brzezińskim. Usnąłem pierwszy, choć być może lepiej byłoby przeczekać do peruwiańskiej 22:00, żeby przestawić się na czas +7, jaki tam obowiązuje. Miałem łóżko przy oknie, a z niego widok na stadion. Przed snem zerknąłem na niego i zadumałem się – ach gdyby mieć taki w Warszawie – wtedy na 100% byłbym trenerem.
Coś mi jednak nie pasowało. Jakoś nie w tym kierunku powinien on być, chciałem powiedzieć chłopakom – hm…, tu jest chyba drugi, ale powstrzymałem się, żeby mnie nie wyśmiali 🙂 Wytłumaczyłem to sobie, że pewnie jestem zmęczony po podróży 🙂 Po przebudzeniu ok. 6:00, a więc polskiej 13:00 Pierwsza myśl, to ten stadion. Czy to ten sam, czy drugi. Odsłoniłem lekko roletę, a tam woda i mgła. Dosłownie woda na szybie, a pokój duży. Przetarłem szybę, mgła praktycznie zniknęła. Pomyślałem, że to ta wilgoć, o której czytałem. Będzie się działo! Wyszedłem z pokoju, poszedłem na wyższe piętro, żeby zobaczyć drugą stronę budynku i rzeczywiście. Z balkonu widać było stadion główny, a z pokoju rozgrzewkowy. Oba 8-śmio torowe z rzutniami i skoczniami. Tylko rozgrzewkowy z mniejszymi trybunami. Tak – taki obiekt przydałby się w Warszawie!
Po wczesnym śniadaniu ok. 7:00, ok. 9:00 poszliśmy na rozruch. Lekki bieg szedł mi dobrze. Było gorąco, słońce mocno operowało, po mgle nie było śladu. 8 km spokojnego biegania chciałem zakończyć szybszym kilometrem. Przystał na to Arek i Błażej. Po rozgrzewce i 2 przebieżkach ruszyliśmy na ok. 3:10, a skończyliśmy w 3:01. Czułem się świetnie!
Wrócił mi humor i zapomniałem o ostatnich problemach. Nastawiłem się na walkę na trasie mojego ulubionego i wiele razy doświadczającego mnie mocno dystansu – Maratonie. Dystansu, który staram się zrozumieć od wielu lat, a który ciągle odkrywa przed mną coś nowego.
Nie inaczej było i tym razem.
W sobotę tylko leciutki rozruszek, Heniu Szost z Robertem Banachem pojechali na rekonesans trasy, my „czailiśmy się” w hotelu na stadionie. Przywieźli wieści, że jest gorąco i duszno. Szczerze mówiąc uspokoiło mnie to, bo w takich warunkach życiówki i perfekcyjne przygotowanie przestają odgrywać decydującą rolę, a większą doświadczenie i umiejętność dostosowania się do warunków i ustalenia odpowiedniego tempa, ponieważ błąd w tym aspekcie kończy się znacznie boleśniej niż w warunkach optymalnych. Rywali mieliśmy bardzo mocnych. Biegacze z Bahrainu i Maroka ze świeżymi życiówkami od 2:05 do 2:09 i to nie jeden, czy dwóch, ale było ich blisko 10-ciu. Wiedzieliśmy, że będą to Mistrzostwa Świata Żołnierzy stojące na najwyższym poziomie sportowy w historii. Na medal indywidualny tym razem nikt z nas nie miał szans. Pozostało pobiec najmądrzej jak się da i walczyć o krążki w drużynie. W sobotę po południu mieliśmy otwarcie z częścią artystyczną, gdzie pokazano nam sporo lokalnej kultury i jedzenia.
Latyno-amerykańskie tańce, Inkaskie…pięknie.
Wieczorem przygotowanie bidonów – musiało być ich dużo, ze względu na spodziewane wymagania. Wszystko spakowaliśmy, przygotowałem plecak, przypiąłem numer startowy do koszulki z Orłem na piersi – jak ja to lubię!
Czas od pobudki do startu upłynął błyskawicznie.
Po przyjeździe na trasę okazało się, że nie jest tak źle z pogodą. Wiatr wieje od strony oceanu, a niebo jest zachmurzone. Fale mocno uderzają o kamienisty brzeg, klif jest wysoki, czarny i pokryty mgłą. Od 2 dni ustawiam swoje możliwości zależnie od warunków. Na rozgrzewce mówię chłopakom, że stać mnie na 2:20 i tak chcę ruszać.
Wystartowaliśmy.
Grupy szybko się ukształtowały. Afrykanie nie od początku ruszyli w swoim tempie. Długo biegliśmy razem ok. 3:15 / km. Czułem się komfortowo. Trasa była lekko pagórkowata, ale szybka. Momentami następowały przyspieszenia. Po 10 km lekko odstałem od grupy, która w tym czasie już się rozerwała na mocniej biegnących biegaczy z Maroka i Bahrainu + jeden z Tunezji. Byli wśród nich też biegacze w koszulkach bez barw narodowych – tych nie znałem. Razem ok. 12 biegaczy. W mojej grupie wszyscy Polacy, kilku Francuzów, Tunezyjczyk, Wenezuelczyk i biegacz z Arabii Saudyjskiej, który dał się wcześniej poznać jako „wesołek” – niepodważalny lider swojej reprezentacji.
Nie czułem ciepła i wilgoci. Byłem zmotywowany i spokojny. Wiedziałem, że jestem tu, gdzie powinienem być. Teoretycznie mógłbym spokojnie siedzieć w biurze, a nie męczyć się na trasie tego piekielnego dystansu, gdzieś na drugim końcu Ziemi. Nie żałowałem jednak ani trochę, że właśnie tak wybrałem.
Mieliśmy do przebiegnięcia 3 pętelki po 10 km i jedną 12 km 195 m. Pętlę, a w zasadzie wahadło, na którego środku był start i jednocześnie meta.
Po wspomnianej dyszce poczułem, że tempo zdecydowanie wzrosło, a ja zacząłem odstawać od grupy. To niezbyt dobra sytuacja, bo wiatr w jedną stronę wiał zdecydowanie. Wiedziałem jednak, że lepiej nie wchodzić na prędkości w granicach 3:05. Pomyślałem, że następne 5 km będzie z wiatrem, więc tam ewentualnie nadgonię. Zaczęła motywować mnie młody Wenezuelczyk – „vamos, vamos!”, a w tym czasie grupa zaczęła zwalniać. Tak też po samotnym kilometrze przebiegając 10 i 11 km w granicach 3:12 dołączyłem do licznej drugiej grupy. Wcześniejszy – 9-ty kilometr mieliśmy w 3:27, więc szarpnięcie na 10-tym było bardzo duże.
Różnice w tempie pięciu kilometrów trasy pod wiatr i lekko pod górkę, a z wiatrem i lekko w dół były dość wyraźne. Międzyczasy nie do końca to oddają, natomiast zmęczenie owszem.
Po 20 km wszedłem w odpowiedni, maratoński rytm. Na lżejszym odcinku biegliśmy nawet po 3:07, na trudniejszym 3:20. To 3:20 było takim moim dobrym tempem. Wiedziałem, że półmaraton przebiegłem w tempie na połamanie 2:20 i to mnie motywowało. Czułem, że dam radę to zrobić. Od tego momentu biegłem bark w bark z Szymonem Kulką. Arek w pewnym momencie nam uciekł wraz z biegaczem z Francji. My mieliśmy na plecach drugiego Francuza i „wesołego” Saudyjczyka.
Na 30-stce nadal czułem się dobrze, choć zmęczenie zaczęło coraz bardziej dawać o sobie znać. Zacząłem wtedy odczuwać skurcze w lewej łydce. To uraz, który nie raz towarzyszył mi podczas długich i szybkich treningów. Pochodzący od lewego pośladka. Zdiagnozowanego tuż przed Maratonem złego prowadzenia prawej ręki i spięcia pod prawą łopatką. Od razu jeszcze dokładniej pilnowałem techniki, skracałem kroki, rozluźniałem się w fazie lotu. Zacząłem też odczuwać spięcie w okolicach karku i barków, co było przyczyną prób zmiany techniki od ostatnich 2 tygodni. Nie da się od razu poprawić czegoś, co było złe przez długie miesiące. Właśnie tak to się teraz objawiło.
Przyszło ostatnie okrążenie
dłuższe o 2 km i 195 m od poprzednich 3. Dodatkowy kilometr i sto metrów prowadził lekko pod górkę i pod wiatr i to było trudne. W tym momencie biegu wiele czynników zmęczenia zaczęło się na siebie nakładać. Trzymałem jednak tempo. Wiedziałem, że jak dobiegnę do 35 km, to będzie już blisko – te ostatnie 7 km zawsze się już przewalczy. Skurcz powiększał się jednak i utrudniał luźny bieg. Zacząłem stawiać stopę na całej powierzchni, bez dynamicznego odbicia, a to zawsze powoduje zwolnienie i dużo większy nakład energii, aby utrzymać tempo. Po 35 km puściłem Szymona, który wyglądał dobrze. Poczułem, że w dyktowanym przez Niego tempie nie dam razy dobiec do mety. Kiedy lekko się rozluźniłem i zwolniłem od razu zacząłem biec lepiej technicznie. Pomyślałem – muszę zostawić siły na ostatnie 4 km pod wiatr i lekko pod górkę, choć niestety zostanę sam. Chwilę wcześniej grupa się rozpadła. Zostaliśmy sami z Szymonem. Ok 30 km odpadł Saudyjczyk, który przez kilka poprzedzających kilometrów dodawał sobie sił głośnymi okrzykami w swoim języku. Nie wiem, co mówił, momentami wyglądało to na modlitwę.
Ostatnie 3 km trasy były ekstremalne trudne. Wiatr, lekko pod górkę, skurcze w łydki i 2 głowie ud, spięte barki i kark. Dystans upływał znacznie wolniej. Mozolnie przybliżałem się do mety.
Motywowała mnie myśl, że raczej mamy medal w drużynie i to może nawet srebrny, ale wszystko może być na styku. Wahadło umożliwiało łatwe obserwowanie sytuacji, jednak nie każdy zawodnik biegł w stroju kadrowym, nie wszystkie numery były mi też znane, zatem trzeba było walczyć do samego końca.
Ostatnie metry biegu, to zawsze moment, kiedy dostaje się skrzydeł, nagle pojawia się energia. Po prawej stronie jest dużo kibiców. Duża część to lokalni Żołnierze. Bardzo żywiołowo dopingowali Vamos!!! Wymachiwali peruwiańskimi czerwono-białymi mini flagami – trochę podobnymi do naszych.
Zerknąłem na zegar. Niestety będzie powyżej 2:21…, a więc zwolniłem mocno na ostatnich 7 km. Myślałem o połamaniu 2:20 i to był lekki zawód, choć czas był tu drugorzędny. Pomyślałem, że tydzień temu, kiedy smagała mnie infekcja, brałby taki obrót sprawy z ciemno. Tak samo jak przez cały ostatni tydzień.
Z linią mety czekał na mnie Szymon Kulka, klaszcząc nad głową mi na spotkanie. To było bardzo miłe – mam dla Niego za to wielki szacunek! Chcieliśmy poczekać na Błażeja, jednak sędziowie poprosili nas o przejście dalej. Gdzie czekał Arek i Robert. Heniu dopingował nas na drugim punkcie odżywczym – w granicach 5 km przed końcem każdej pętli.
Przeszliśmy do swojego namiotu, ubraliśmy się i zaraz pomyślałem, że pójdę zobaczyć finiszujące dziewczyny. Nagrałem im filmiki, jak wbiegają na metę. Czułem się bardzo dobrze. Bez nudności, energetycznie ok. tylko ta lewa łydka. Każdy skrócony o połowę krok powodował ból.
Wiedziałem doskonale co zrobiłem źle, co głównie zawiodło. Łydka to problem nie tylko biodra i ręki, ale przede wszystkim zbyt małej liczby pokonanego na treningach dystansu. Średnia okresu styczeń – czerwiec to ok. 100 kilometrów na tydzień. Gdyby było 150-160, jak bywało to zwykle, miałbym przygotowany układ ruchu. Nowe byty On Running BoomEcho sprawdziły się dobrze, choć jak do każdych karbonów, trzeba mieć przygotowane nogi. Echo mają ten carbon zdecydowanie mniej agresywny niż np. Nike VaporFly next%, czy AlphaFly i to dla mnie było zdecydowanie lepsze. Wiem, że mogę w nich pobiec jeszcze dużo szybciej. Nie robiłem w tych przygotowaniach zbyt wiele siły biegowej, a bez tego się nie obejdzie. Nie robiłem w ogóle skipów, wyszło bardzo mało podbiegów, niewiele siły z gryfem, szczególnie na łydki… To nie są jednak braki – to są rezerwy 🙂
Nastała bardzo miła chwila – dekoracja. Ostatnio się do nich przyzwyczaiłem – Startowałem w tym roku 4 razy i to moje 3 podium – świetna średnia! Choć wszystkie to 3 miejsca.
Nie było tym razem naszego hymnu, był za to w drużynie damskiej!
Po powrocie na stadion już ledwie chodziłem. Bolały mnie równo całe nogi. Drobiłem, schodziłem po schodach tyłem. „Skasowałem nogi” doszczętnie. Najbardziej oczywiście lewa łydka. Żadnego pęcherza czy odcisku, tylko mięśnie obolałe „po całości”. Na obiad zjadłem dobry posiłek węglowodanowo-białkowy, sałatę i kilka świeżutkich owoców – te są w Peru absolutnie doskonałe. Więc to tylko układ ruchu nie dał sobie rady.
Szybko trzeba było się spakować, bo za chwilę mieliśmy transport do innego hotelu, gdzie czekało nas zakończenie.
Tam dotarliśmy po ok. 40’ jazdy. Hotel znacznie bardziej komfortowy. Bankiet oficjalny – w mundurach, w ładnej scenerii.
Tu zaczęliśmy coraz lepiej poznawać Peruwiańczyków – z niczym się nie spieszyli. Było bardzo miło, ale na jedzenie czekaliśmy piekielnie długo. Po Maratonie często zjadłoby się konia z kopytami, a tu kolejne przemówienia – dobra, chociaż angielski podszlifuję… Warto było jednak czekać – jedzenie rewelacyjne, choć nie była to tylko Peruwiańska kuchnia, na którą głównie się nastawiałem. Nic… na to będzie czas jeszcze w poniedziałek i wtorek, kiedy to zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie miasta i próbowanie lokalnej kuchni.
Inka Kola to peruwiański słodki napój. Barwa ciekawa (ta zielonkawa powyżej), a smakiem nie przypomina popularnych napojów. Nie specjalnie mi przypadł do gustu, choć orzeźwiająca.
i słynna Peruwiańska przekąska Ceviche na bazie surowej ryby marynowanej w soku z limonki – trochę jak nasz śledzić i sporej ilości czerwonej cebuli i łagodzący kwasowość i ostrość cebuli słodki batat i kukurydza – taka trochę większa niż nasza.
Pisco to alkohol z surowym ubitym białkiem jaj. W drinku smakuje całkiem nieźle, ale sam, to taki bimberek – niezbyt udany. Jak sami Peruwiańczycy to określają. Robiony z winogron, a te zdecydowanie lepiej nadają smak wina.
Dzień po oficjalnym zakończeniu wybraliśmy się z Panią Kapitan, która się nami opiekowała na mały tour po mieście, w szczególności wybrzeżu – fantastycznie było posłuchać o prawdziwej Limie i Peru od osoby, która mieszka tam na codzień.
Kuchnia Peruwiańska ma dużo Hiszpańskich wpływów – bardzo dobra. Jedliśmy jednego wieczoru tradycyjne danie Lomo saldado – rewelacyjne 👌
Ostatniego dnia zwiedzaliśmy miasto. Piękny rynek z charakterystycznymi rześbionymi w drewnie balkonami.
Kolorowe budynki z dużymi tarasami.
Tu drzwi malowane kilkukrotnie z barwami odsłoniętymi w postaci kwadracików.
Zobaczyliśmy i sporo posłuchaliśmy o mieszance kultury Inkaskiej i hiszpańskiej. Dużo się działo w historii Peruwiańczyków. Niełatwej.
d
Jedyne, czego żałuję, to, że nie udało się zobaczyć gór i popływać w oceanie, ale mam nadzieję, że przyjdzie na to czas. Słynne Maczupikczu to cel na przyszłość.