Patrząc na sam wynik, jaki uzyskałem podczas Orlen Warsaw Marathon można powiedzieć – nic wielkiego, patrząc na pozycję podczas Mistrzostw Polski w Maratonie – już lepiej, spoglądając na przebytą drogę i radość na mecie – było bardzo dobrze!
Czekamy w tej chwili na decyzję Zarządu PZLA w sprawie Reprezentacji Polski na sierpniowe Mistrzostwa Europy. Po ogłoszeniu składu może być przepięknie!
Jednak, żeby mieć całkowity ogląd sytuacji, warto przebrnąć również przez pierwszą część poniższego wpisu, czyli okres przygotowania – od początku:
O Orlen Warsaw Marathon myślałem już od początku jesieni ubiegłego roku. Wiadomo było, że podczas Mistrzostw Polski rozstrzygnie się ostatecznie wybór składu na Mistrzostwa Europy. Imprezy, gdzie co 4 lata odbywa się bieg Maratoński, a do tego Puchar Europy, czyli drużynowe Mistrzostwa starego kontynentu.
Bardzo mnie to motywuje, myślę że nawet prawie na równi z Igrzyskami Olimpijskimi. Tu kwalifikację uzyskać łatwiej, a do tego jest możliwość rywalizacji drużynowej, gdzie wcale nie jesteśmy bez szans na podium, choć tego w naszej biegowej historii nikt jeszcze nie dokonał.
Wracają wspomnienia biegu w Barcelonie 2010 i chęć poprawienia 12 miejsca indywidualnie.
Jesień zakończyła się niezbyt dobrze – pierwsza próba wypełnienia wskaźnika (2:13.30) zakończyła się niepowodzeniem – tylko 2:16.53 podczas Maratonu Warszawskiego, kontuzja w czasie biegu i przemęczenie. Nie wróżyło to najlepiej, jednak z drugiej strony nadzieję dawała wysoka forma, dobry półmaraton z początku września. Stabilizacja po dobrym wiosennym sezonie.
6 tygodni po wspomnianym wrześniowym Maratonie startowałem w Biegach Przełajowych – Mistrzostwach Świata CISM – pokazały, że Maraton wiele mnie kosztował i trzeba porządnie odpocząć, bo na sinusoidzie formy/kondycji fizycznej spadłem nisko.
W listopadzie pojechałem nawet do sanatorium J Odnawiałem się, odpoczywałem, leczyłem „strzelające” biodro. Słowem robiłem wszystko, żeby podleczyć ciało, bo duch chciał już ruszać do lasu, na stadion, siłownię i trenować, ale musiał cierpliwie czekać. Wysyłałem go na pływalnię, do sauny, na masaże, borowiny, solanki etc…
W grudniu zacząłem bardzo spokojny trening biegowy, ale w końcówce miesiąca tego spokojnego biegania było już sporo. „Szło” dobrze.
Na Sylwestra pojechałem do Szklarskiej Poręby, gdzie zaczęły się rozłąki z powiększoną we wrześniu Rodziną, jednak o inną drogę dla wyczynowca, jak się okazuje trudno…
16 dni w Karkonoszach podrzuciło moją dyspozycję na wysoki poziom. 2 tygodnie po 200 km + każdego dnia przynajmniej godzina „sprawności”. Myślałem o starcie w Maratonie w Sewilli z końcem lutego i wypełnieniu tam minimum. Byłaby to próba biegu w doskonałych warunkach, w optymalnej pogodzie, wielkiej grupie z Mistrzostwami Hiszpanii, na wyjątkowo szybkiej trasie (teraz wiemy, że padły tam świetne wyniki wielu Europejczyków, którzy startować będą w Berlinie).
Żeby solidnie potrenować i uciec od polskiej zimy, pojechaliśmy całą rodzinką w połowie stycznia na wakacjo-obóz do Hiszpanii – na Fuerteventurę. Do hotelu, gdzie roiło się od Triathlonistów(Między innymi nasz najlepszy obecnie w formule 1/2 IM – Łukasz Kalaszczyński), którzy szczególnie upodobali sobie wietrzną wyspę. Ja miałem tam tylko kontynuować to, co robiłem w Szklarskiej – siła, II zakres i w ciągu 2 tygodni pobytu miałem „szarpnąć” 2 spokojne tempa, w tym jedno długie.
Wiedziałem, że będzie wiało, ale nie spodziewałem się, że aż tak i to chłodem znad morza na rozgrzaną słońcem wyspę. Jestem pewien, że właśnie ten styk ciepła i zimna był powodem anginy, którą złapałem już trzeciego dnia wyjazdu… Tydzień stracony, później tylko trucht i zmiana planów na Maraton kwietniowy.
Udało się dograć formalności i znalazłem się w „elicie” Orlen Warsaw Marathon. Mogłem odetchnąć – miałem mnóstwo czasu na przygotowania. Głowa powinna być spokojniejsza. Minusem będzie tylko ewentualny krótkszy okres przygotowań do Mistrzostw Europy 12.08 vs Orlen 22.04 vs Sewilla 25.02.
Niestety. Tylko wróciłem do biegania po infekcji, przyszła kontuzja mięśnia płaszczkowatego. Nic poważnego, zwykłe przeciążenie, ale bolesne i nie reagowało na klasyczne sposoby leczenia.
Myśląc o Sewilli, wcześniej już kupiłem bilety do Kenii, więc musiałem lecieć. Na nieszczęście z kontuzją.
W wysokich górach postawiłem na tydzień lekkiego wprowadzenia(pierwszy tydzień lutego), formy zastępcze, zwykłe łapanie zdrowia. Trenowałem jak junior, czasem biegałem co drugi dzień.
W ciągu 21 dni 7 razy byłem u fizjoterapeuty, 15 razy robiłem porządną siłę ogólną, pobiłem rekord objętości w rozciąganiu. Truchtałem w większości w kółko na trawiastym boisku, bo bieganie w prawą stronę nie powodowało bólu. Słowem robiłem, co mogłem, a mogłem niewiele.
Dopiero w trzecim tygodniu przyszedł postęp. Na obóz zabrałem buty Nike Zoom Vaporfly 4%, które sprezentował mi Sklep Biegacza, za co serdecznie dziękuję! Chciałem je wypróbować od razu, ale bałem się ze względu na uraz, tylko w nich spacerowałem. Okazało się szybko, że chodząc i truchtając ból jest mniejszy niż w tradycyjnych treningówkach.
We wtorek, na 5 dni przed wyjazdem postanowiłem przebiec w nich tempo. Na leku przeciwzapalnym zrobiłem 8×1 km i wręcz fruwałem J. Bólu nie było.
Jeszcze przed wyjazdem zrobiłem BC2 – na stadionie pod prąd, bo tak nic nie bolało + 10 żywych przebieżek. Te buty – im szybciej się biega, to jakby łatwiej J. Myślałem jeszcze o Sewilli, żeby przebiec tam choćby półmaraton, jako przetarcie przed kolejnym etapem przygotowań, jednak oceniłem, że było to zbyt duże ryzyko, wolę szybciej wrócić do Polski i leczyć nogę.
Wracałem pełen optymizmu. Miałem 2 tygodnie przed kolejnym wyjazdem na doleczenie urazu. Pomógł oczywiście Szczepan w Fizjoperfekt i Tomek Gawron w Konstancinie (Technologie Rehabilitacyjne i Sportowe). Nie pomagała pogoda. Po Afryce, gdzie podczas treningów było przynajmniej 20 stopni, w Warszawie nagle -10. Mogłem zrobić jedynie rozbiegania, II zakres w maskach / buffach / kominiarkach, zmienianych kilkakrotnie na jednym treningu. W głowie strach przed nawrotem styczniowej anginy.
Więcej jeździłem na zabiegi, niż trenowałem, ale postępy były wyraźne. Raz zdecydowałem się na bieżnię mechaniczną, ale zaraz było gorzej, więc zostawał sposób z akapitu wyżej.
Wreszcie po tygodniu, kiedy mróz lekko zelżał, przebiegłem dobrą 30-stkę – wreszcie typowo Maratoński trening na równo 7 tygodni do Maratonu. Miałem tego dnia startować w Półmaratonie we Wiązownej, byłem już zapisany, ale też musiałem zrezygnować…
Czas już naglił, stres dawał o sobie znać. Odwiedziłem Panią Kasię Serwant – psychologa sportowego. Fajnie czasem się komuś szczerze pożalić. Rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze z kimś, kto potrafi wskazać odpowiednią drogę. Bardzo cenię sobie te spotkania, mimo że w tej chwili odbywają się raz na pół roku.
Naładowany ruszyłem na moją trasę w okolicach Palmir, żeby zrobić 10 km tzw. Tempo Run. Postawiłem za cel 31 minut i tak się stało. Było to dobry trening, przełamujący, wreszcie pokazujący gdzie jestem. Mimo trudnych warunków pogodowych nie było źle. Byłem po nim pełen nadziei nie tylko na to, że będę już trenował w zdrowiu, ale że mogę pobiec w okolicach wymarzonego wskaźnika na Mistrzostwa Europy.
Siedzi mi ciągle w głowie, że muszę coś osiągnąć i już! Coś dużego. Motywuje mnie to każdego dnia nieprzerwanie od kilku lat. Zacięcie nie gaśnie mimo pasma porażek (pojawiają się dobre biegi, jednak cel ciągle nie jest osiągany). Czasem zastanawiamy się z żoną, czy nie jest to już czasem paranoja, ale dajemy sobie znowu kolejne pół roku do następnego startu w Maratonie i kolejnego…
Od 9 marca byłem już w Albuquerque. Dołączyłem do grupy pozostałych polskich maratończykow: był Heniu Szost, Błażej Brzeziński, którzy mieli już minima do Berlina oraz Artur Kozłowski i Arek Gardzielewski, którzy jak ja, mieli o nie walczyć „na Orlenie”.
Od razu weszliśmy w świetne relacje. Wspieraliśmy się podczas treningu i poza nim, choć w przypadku wyczynowców cały dzień na takim obozie to trening, a nie jak wydawałby się tylko te 3-4 godziny biegania i ćwiczeń dziennie.
Ja się aklimatyzowałem, chłopaki już mieli to za sobą, więc już porządnie trenowali. Dołączałem się na część ich treningów lub popołudniowe truchtanie, na odnowę.
Szczególnie przypasował mi trening Artura i jego trenera Tomasza, który wspierał wszystkich swoją wiedzą i zaangażowaniem na rowerze. W moim przypadku w swoim wolnym czasie na odpoczynek, za co jestem bardzo wdzięczny.
Na 5 tygodni przed Maratonem zaplanowałem 40-stkę. Trening z grupy najbardziej specjalistycznych – kluczowych, ale też ryzykownych. Nie miałem wyjścia – byłem niewytrenowany jeśli chodzi o układ ruchu. Wydolność dały góry, ale jeśli nie wybiega się swojego, to nie ma co nawet marzyć o dobrym Maratonie.
40-stka poszła dobrze. Noga tylko lekko ćmiła. Udało się zachować chłodną głowę przez 25 pierwszych kilometrów, co w przypadku tego treningu jest myślę kluczem. Średnia wyszła bardzo dobra, bo 3:46. Trener na rowerze pomagał walczyć z wiatrem, podawał napoje – to znacznie ułatwiło zadanie. Bałem się, czy nie pobiegłem za szybko. Czekałem na odpowiedź organizmu. 2 dni były trudne, ale 4-tego coś jakby przełączyło się, jakbym wyjechał autem z serwisu, gdzie dodano 20% mocy.
Na krótkim tempie, kilka dni po, wręcz roznosiła mnie energia. Hamowałem się na każdym odcinku, ale i tak 400 setki z 600-tkami biegałem w tempie nawet 2:45/km.
To był przełom. Został mi tydzień zgrupowania, gdzie „weszły” jeszcze „dwójki” (6×2 km, 1,5 km i 1 km na koniec w 2:52!) – również wyszły na wysokim poziomie i na niskim mleczanie, co potwierdza adaptację i właściwa drogę.
Dzień przed wyjazdem (w piątek) jeszcze 25 km steady aerobic i można spokojnie wracać do domu.
To był jeden z lepszych moich obozów, wszystko szło przez 3 tygodni wg. planu.
Po podróży – długiej i dość męczącej, w poniedziałek postawiłem na ciągły – III zakres, ale z uwagi właśnie na podróż i zmianę czasu, jedynie 7 km. Wyszło jak pokazywał opublikowany wcześniej film – genialnie. Czułem się jak na II zakresie, a prędkości były jak na starcie na 10 km.
Sądzę, a tak mi się przynajmniej wydaje, że tego dnia ustanowiłbym nowy rekord życiowy na 10 km. Fakt, nie mam go wyśrubowanego, bo jedynie 29:32, co w porównaniu do Maratonu jest dużo słabszym rezultatem, ale to było pomiędzy moimi dwoma najlepszymi Maratonami.
Zatem zostało tylko zachować spokój i trzymać formę.
W piątek (16 dni do startu) zrobiłem 25 x 1’ w lesie, w niedzielę 30-stkę po 3:35 – cała na hamulcu ręcznym, czyli starałem się przebiec minimalnym kosztem, powstrzymując się, żeby nie puścić nóg i pobiec zbyt szybko. Forma jak diabli!
Kolejny tydzień to problemy. Niestety w domu pojawiła się infekcja. Rodzaj „jelitówki”, dla biegacza „złapanie” takiego czegoś, to koniec marzeń o dobrym biegu. Uciekłem z domu. Dostałem coś rykoszetem, bo bolało mnie gardło, przez tydzień miałem katar i podrażnione gardło, do tego blokująca oddychanie wydzielina. Jednak organizm radził sobie. Nie miałem podwyższonego tętna spoczynkowego, co jest u mnie zwykle objawem osłabienia organizmu. Jedynie 2-3 uderzenia serca więcej, niż bym się tego spodziewał.
Stres potęgowała sytuacja z moją grupą na samym Maratonie. Organizator zapewniał Pacemakerów dla pierwszej grupy. Ja oczywiście mogłem w niej biec, ale było to potworne ryzyko, bo tempo planowano podobno na nawet 1:04:50 półmaraton, co w tym czasie było dla mnie zbyt szybko. Zdarzyło mi się w prawdzie zaczynać w podobnym tempie i raz nawet z 1:04.34 pobiegłem 2:11.20. Cele jednak tym razem były inne, a ja nie byłem idealnie przygotowany z uwagi na styczniowo-lutowe problemy. Dlatego postanowiłem, że będę szukał grupy „na własną rękę”.
Już kilka tygodni wcześniej dogrywałem i dograłem aż 2 dobrych „Zająców”. Jednak jeden zrezygnował na niespełna 2 tygodnie przed startem, drugi na 5 dni przed. Trzeba było szukać zastępstwa. Udało się.
Na 9 dni do startu obudziłem się ze spiętymi plecami i karkiem. Stresowo – powtarza się to od lat. Już kilka tygodni wcześniej Szczepan z Fizjoperfekt śmiał się, że i tak przyjdę na tydzień przed Maratonem J. Oczywiście pomógł jak zawsze, choć 4-5 dni trwało, aż wróciłem do pełni sprawności i „luzu”.
We wtorek na koniec diety przebiegłem 5 km w 15:17 (na luzie), kwas 4,9 mmol/l więc forma nie uciekła. Odksztuszałem niestety co chwilę, ale postęp w tym był widoczny.
Ładowanie węglowodanów to już sama przyjemność. Trening minimalny. Chciałbym wystartować już następnego dnia.
W piątek mieliśmy konferencję techniczną, na której byłem mocno zestresowany. Jak junior J.
Dzień przed już ciut lepiej, ale były i momenty gorsze. Niby przez tyle lat wypracowałem techniki rozluźniania, odsuwania stresu. Problemem była po części presja „własnego podwórka”. Nikt jej na mnie nie wywierał, wręcz przeciwnie, każdy dawał wsparcie. Sam trochę zbyt mocno chciałem, nie potrafiłem do końca zachować dystansu. Często startując za granicą nie miałem tego problemu, a w Warszawie do tej pory 3 Maratony i wszystkie słabiutkie. Chciałem to zatrzeć, zmienić i powiem z radością – udało się J J J.
Po upalnej i bardzo wietrznej sobocie, niedzielny ranek był znacznie przychylniejszy. Już od 5-tej byłem na nogach, odniosłem bidony i poszedłem na śniadanie. Stres uciekł, cieszyłem się, że jestem zdrowy i kolejny raz będę mógł pobiec, spróbować – to było najważniejsze!
Rozgrzewka przebiegła lekko, czułem, że jest dobrze.
Wystartowaliśmy po Hymnie Narodowym dokładnie o 9:00. Przede mną 3 moich kolegów, prowadzących w tempie na ok 3:09/km, czyli na wynik w granicach 2:13. Najpierw Jacek Wichowski, który ustawił tempo, co wcale nie jest łatwe zaraz po starcie. Inny kolega Bartosz zmierzył tuż przed startem pierwsze 3 km co 200 m, żeby ułatwić zadanie. Przez most Świętokrzyski przebiegliśmy bardzo luźno, czułem swobodę, nie było gorąco, wręcz temperatura wydawała się optymalna. Na zakręcie przy Centrum Kopernika zauważyłem moją rodzinę i przyjaciół, którzy kibicowali bardzo żywiołowo.
Zaczęło się!
Na Wisłostradzie dało się odczuć pierwsze podmuchy wiatru w twarz, a więc potwierdziły się prognozy na jego północno – zachodni kierunek, czyli druga połowa Maratonu będzie pod wiatr.
5 km mieliśmy spokojnie, na 6-stym czekał nas podbieg, gdzie zakładałem prędkość nawet 3:20. Prowadzący Kenijczycy Boniface i Mark Kangogo nadali od razu dość mocne tempo, lekko ich przystopowałem, ale i tak kilometr „piknął” w 3:10. Później
biegło się genialnie.
Trakt Królewski z kibicami w przepięknej scenerii, osłonięty od wiatru i słońca. Na Szucha 10-ty kilometr i idealne tempo, bo zakładaliśmy 31:30-40. Puławska minęła szybko, stopowałem chłopaków, którzy parli do przodu, bo goniliśmy pierwszą grupę, do której w pewnym momencie mieliśmy jedynie 100 m straty. Były kilometry po 3:03, a ja zupełnie tego nie czułem. Byłem dobry, a dodatkowo pomagał wiatr wiejący w plecy.
Biegliśmy od początku z Emilem Dobrowolskim, Kamilem Jastrzębskim i Stiepanem z Białorusi. Na 15-stym kilometrze był ze mną już tylko Emil i 2 prowadzących. 15-sty kilometr usytuowany był na Ursynowie, gdzie mieszkałem przez blisko 8 lat.
Przed punktem żywieniowym z pierwszym żelem przyspieszyliśmy, choć na krótko przed, na lekkim podbiegu i pod wiatr wyszło tylko 3:14/km. Miałem wsparcie Trenerów z busa, którzy co jakiś czas zatrzymywali się i krzyknęli – dobrze wyglądacie, trzymajcie tempo itp. To dodawało wiary i pomagało się rozluźnić.
Kolejne kilometry, to przede wszystkim szaleńczy doping przy stacji metro Imielin. Był tam punkt kibicowania i wyjście z metra, więc wiele osób, które zdecydowały się na przemieszczanie po trasie razem z Maratończykami nie szczędziło gardeł. Wielkie dzięki za to jeszcze raz!!!
Półmaraton wręcz idealnie 1:06.26, a planowaliśmy sekundę szybciej J
Jadący bus z Trenerami zatrzymał się, Marcin Fudalej – dowodzący w tym roku zawodnikami z czołówki krzyknął zdecydowanie – dobrze jest, trzymaj się prowadzącego, biegnij teraz za nim, nie obok. Widział chyba, co zaraz nas czeka…
Dokładnie na 21,1 zszedł z trasy Boniface Nduva(od lat znany w Polsce Kenijczyk, mieszkający na czas startów w Bydgoszczy), który zakończył swoją pracę.
Zostałem sam z Markiem Kangogo. Puściliśmy się z góry nową ulicą Rosnowskiego, łączącą Ursynów z Wilanowem. Było z górki, biegło się lekko. Kilometr w 2:59 bez wrażenia. Po skręcie w lewo w alejkę rowerową przy ulicy Przyczółkowej od razu, zgodnie z przewidywaniami, zawiało w twarz.
Jednak miałem pomoc, goniliśmy Arka Gardzielewskigo, w oddali widać było Artura Kozłowskiego z innym biegaczem z Kenii.
Zbliżał się 25 kilometr. Dogoniliśmy Arka i uciekliśmy. Tempo jednak zaczęło spadać. Wiatr wywierał na Marku wrażenie, jednak kontrolował bieg i moje samopoczucie. Rozumieliśmy się w zasadzie bez słów. Wybiegliśmy po 28 kilometrach na Aleje Wilanowską, doganiam Artura. Wiatr jakby słabł, tu biegnie się jakby łatwiej. Na 30 km chwytam bidon z żelem z kofeiną. Mam nadzieję, że mnie pobudzi, bo czuje, że nieznacznie zwalniamy. Proszę Marka, żeby nieznacznie przyspieszył, bo o minimum będzie trudno. Uciekamy Arturowi. Znowu trenerzy wychodzą z busa i kibicują bardzo mocno. Trener Zbigniew Rolbiecki (to waśnie z Trenerem byłem na swoim pierwszym obozie Kadry Narodowej w Spale w 2000 roku), Grzegorz Gajdus któremu w Maratonie zawdzięczam najwięcej, Tomasz Kozłowski z Międzyzdrojów, gdzie kilka lat miałem wsparcie miasta i tamtejszego klubu Sporting. W takim momencie dodaje to skrzydeł.
Aleja Sobieskiego jest długa i bardzo szeroka, z chodnika słyszę Radka na rowerze, który pojawiał się z boku – to motywujące, że są ludzie, którym zależy równie mocno jak samemu zawodnikowi. Dzięki!!!
Na Czerniakowie przychodzi pierwszy znaczący kryzys, ale to już 33 kilometr, więc ma prawo. Przed 35 km widzę i słyszę Pułkownika Tomasza Bartkowiaka, który bardzo głośno kibicuje. Podrywam się.
35 km dokładnie przy wejściu do Łazienek, teraz obiegamy je od wschodu, Ania podaje mi stratę do Yariegi i przewagę nad Arkiem. Nie wiej, zbieram się do walki, przebiegam kilometr w 3:05.
Następne kilometry, to zwolnienie czasu, wydaje się, że każdy kolejny trwa 2-krotnie dłużej niż poprzednie. Dobiegając do 37, myślałem, że będzie to już 38 J niestety…
Na ostatniej 5-tce przenoszę myśli na 5-cio kilometrową treningową trasę w Palmirach. Wyobrażam sobie jak mijam kolejne 500-setki, zerkając lekko w prawo na stadion i co mnie tam czeka jeśli się nie poddam, a nawet jeszcze zmobilizuję. Nie wiem po ile biegnę i na jaki wynik. Stawiam krótkie cele oszukując się, że meta jest w innym miejscu, tuż zaraz.
Chodnikiem pędzą rowerzyści, w tym Monika, której głos słyszę z daleka, wiele razy, w tym na moście Świętokrzyskim ok. 40,5 km.
Stoi tam też kumpel treningowy z dawnych lat – Kamil. Stoi akurat na podbiegu pod most. Przypomina mi się jak razem biegniemy z Piechowic do Jakuszyc i wspinamy na najbardziej strome wzniesienie 16-sto kilometrowego biegu, a do pokonania mam w tej chwili zaledwie pagórek.
Dalej na szczęście jest zbieg i długa prosta z wiatrem, słyszę, że ktoś szaleńczo dopinguje, ale nie poznaję, dopiero teraz. Dzięki Tomek!!!
Zresztą takich okrzyków było mnóstwo, szczególnie w drugiej połowie dystansu.
Po zbiegu w lewo z Wału Miedzeszyńskiego podbieg pod koronę stadionu, czuję, że zwalniam, ale nie słyszę nikogo za sobą, to mnie uspokaja, choć walka jest tak naprawdę tylko z czasem.
Ostatnia 600 metrowa prosta to już praktycznie meta, biegnę ile mogę, kibice dopingują bardzo, bardzo głośno.
Widzę zegar, niestety czas jest powyżej 2:14 i ucieka szybko. Z daleka myślę, że połamię 2:15, mylę się dużo, bo na mecie mam 2:15.17.
Nie ma minimum, ale jest srebrny medal Mistrzostw Polski – to dla mnie wielki sukces. Mimo że nie pobiegłem na tyle, na ile się spodziewałem, byłem w tej chwili zwyczajnie szczęśliwy.
Od razu o rozmowę poprosił dziennikarz, praktycznie kilka metrów za metą. Nie pamiętam o czym mówiłem.
Później poszedłem do szatni dla zawodników z czołówki, gdzie byli Trenerzy. Usłyszałem masę gratulacji i słowa, które były jak miód – ‘jesteśmy za tym, żebyś pojechał na Mistrzostwa Europy”.
Wiedziałem, że 3 biegaczy ma minima, a drużyna może liczyć nawet 6-ściu.
Byłoby genialnie. Teraz czekam jak na szpilkach na decyzję. Mam 20-sty wynik w Europie na ten rok. Jestem przekonany, że przydam się do teamu, choć w Maratonie nie ma nic pewnego. W 2010 też mi zabrakło, a się sprawdziłem, mam nadzieję, że zostanie to wzięte pod uwagę.
Wynik na mecie nie jest dobry, jednak przyzwoity.
Podsumowując przygotowania i sam bieg, to były jeszcze duże rezerwy, szczególnie w przygotowaniach.
Tym razem wytrzymało biodro i wytrzymała łydka, zatem tylko się cieszyć z właściwych decyzji i z tego, że ciągle mam „końskie zdrowie”.
Zawiódł trochę brak spokoju w końcówce przygotowań, miałem powody do niepokoju, ale i tak nie powinienem się temu poddać.
Teraz nic mnie nie boli i na Berlin jestem w stanie się przygotować, wierzę, że możemy powalczyć w drużynie. Ja liczę na bieg w wysokiej temperaturze (start Maratonu w Berlinie 12 sierpnia godzina 10:00), po doświadczeniach z Barcelony, Surinamu, czy innych ciepłych biegów, myślę że będą moja przewaga, zresztą zawsze wypadam w takich warunkach lepiej w stosunku do teoretycznie szybszej konkurencji. Poniżej europejskie z bieżącego roku:
Jest szansa powalczyć!
Na koniec chciałbym serdecznie podziękować:
Wszystkim innym, którzy wspierali bardziej lub mniej, a których nie wymieniłem. To nasza wspólna „blacha”!!!
12 Comments
Gratulacje jeszcze raz i powodzenia w Berlinie!
I dzięki za kolejny pasjonujący, pełen szczegółów, emocji i bezpośredniości artykuł.
Przypuszczam, że wiele osób tak jak ja przeniosło się w czasie jego lektury całkowicie myślami na trasę wyścigu .
Bardzo mi miło!!!
Gratulacje Mariusz, dobry bieg i świetne miejsce, trzymałem kciuki, kwalifikacja się należy:)
Chyba za ciepło i za wietrznie na lepszy czas?
Pozdrawiam
Marek (iten)
Świetny tekst, trzymam kciuki za Berlin!!
Gratki Giża! Zasłużyłeś zdecydowanie na kwalifikację. Świetnie jest z Tobą „podróżować” po świecie profesjonalnych biegów długich. Trzymaj się, regeneruj, bo niedługo kolejny, ważny bieg ;).
Gratulacje!!!
Trzymam kciuki za decyzję „działaczy” PZLA.
Jesteś Wielkim Walczakiem potrzebnym w tej drużynie.
Dla mnie jest fascynujące utrzymywane tępo Orlen Maratonu. Na stronie maratonu w rozbiciu na odcinki 5 km podane utrzymywane tempo średnie na kilometr. trzymanie tempa sredniego na całym dystansie miedzy 3.08 – 3.12 !!!! 4 sekundy różnicy jak ZEGARMISTRZ
Gratulacje!!!!
Pozdrawiam Ciebie i Twoją Rodzinę która tyle znosi rozłąki z Tobą !!!
Gratulacje, czekałem na tą relację od czasu przekroczenia przez Ciebie mety OWM. Jak zwykle pokazujesz co znaczy walka do końca. Mam nadzieję, że Związek podejmie właściwe decyzje i będzie nam dane wspierać Ciebie i pozostałych reprezentantów w Berlinie. Trzymam kciuki.
Panie Mariuszu,
Jest Pan niesamowity. Trzymam za Pana kciuki.
Gratulacje za wicemistrzostwo Polski i powodzenia w Berlinie!
Cześć Marek,
Rzeczywiście czasy nie były najlepsze. Z pewnością gdyby wiatr wiał w odwrotnym kierunku i byłoby ciut chłodniej wyniki byłyby sporo lepsze.
Pozdrawiam!!!
Dzięki Tomi!
Rodzinka rzeczywiście traci najwięcej, ale latem postaramy się być więcej razem.
Szczerze, spodziewałem się, że jeszcze lepiej utrzymam tempo w drugiej części dystansu 🙂
Dzięki Filip!
Cieszę się, że podróżujesz razem ze mną. Czeka nas ciekawe 10 tygodni 😉