Bieg ukończyłem na 6-tym miejscu z czasem 2:16:53 i był to mój najlepszy z pośród 3 dotychczasowych występów jeśli chodzi o czas na mecie, jednak wszystkie te 3 wyniki są dalekie od moich najlepszych 7-8 biegów. W oczach kibiców wygląda to nieźle – 6 miejsce, zdjęcie z podium, jednak prawda jest taka, że przegrałem nie tylko z 5-cioma rywalami, ale głównie ze swoimi ciągle niezaspokojonymi ambicjami. Być może są one zbyt wygórowane, być może trochę szalone, ale są moje J
Zaczynając od początku…
Już w październiku zeszłego roku postawiłem sobie za cel uzyskać dobry wynik jesienią 2017, postawić na trasę i bieg, gdzie można atakować nawet rekord życiowy. Od razu moje myśli skierowały się na Berlin, stolicę Niemiec, ale i światowego szybkiego biegania. Od razu też wyeliminowałem Frankfurt Maraton, gdzie strasznie „sparzyłem się” w 2015 roku, choć nabiegałem tam 2 razy po 2:12 i tak naprawdę właśnie wynik poniżej 2:13 był najważniejszy, bo to kolejne minimum – tym razem na Mistrzostwa Europy 2018. Choć raz uzyskałbym je wcześniej, bez potrzeby zbytniego angażowania się wiosną, tuż przed imprezą mistrzowską. Wierzę w to, że jeśli chcemy latem uzyskać szczyt formy (Mistrzostwa Europy są w drugim tygodniu sierpnia) wiosna nie powinna być na maksymalnych obrotach.
Wiosenny Maraton wojskowy w Ottawie pobiegłem dobrze i co ważne nie straciłem tam zbyt wiele zdrowia, żeby myśleć o poważnych przygotowaniach do jesiennego Maratonu. Być może porywanie się na bieg pod koniec września było szaleństwem, bo to zbyt wcześnie… Myślę, że nie, bo udało mi się przygotować, nie boję się tego powiedzieć, formę nr. 2 w życiu. Formę, która, byłem tego pewien jeszcze kilka dni temu, pozwoli mi walczyć o wynik poniżej 2:12.
Z początkiem czerwca Pan Henryk Paskal – manager biegaczy, który reprezentuje mnie w rozmowach z organizatorami biegów, rozpoczął rozmowy z Berlinem. Niestety okazało się, że Mark Milde nie tworzy tzw. drugiej grupy (zwyczajnie, nie ma Niemca, dla którego miałaby być) co za tym idzie nie ma szans na Pacemakerów, nie mówiąc już o pomocy finansowej w przygotowaniach.
Wczesną wiosną myślałem o alternatywnie dla Berlina, bo spodziewałem się takiego właśnie scenariusza. Berlin, jak to Berlin, walczą głównie o Rekord Świata. Mocno zainteresowałem się Maratonem Warszawskim. Szczególnie przekonała mnie trasa. Jak na Warszawę dosyć szybka. Łatwe pierwsze 25 km. To wyglądało bardzo dobrze.
W czerwcu, kiedy Berlin trzeba było odpuścić, Warszawa okazała się idealna, bo jej główny organizator Pan Marek Tronina, do którego czuję od lat sympatię i nawet, co dziwne, stresuję się, kiedy mam z Nim rozmawiać J dosyć ochoczo podszedł do mojego w sumie pomysłu na stworzenie grupy dla Polaków – takiej w okolicach 1:05:30 Półmaraton, czyli 2:11-2:12 na mecie. Nie mogłem mówić o połamaniu 2:13, bo to dla organizatora żaden poziom i na wsparcie liczyć nie ma co.
Zatrybiło, dogłosili się Arek Gardzielewski i Błażej Brzeziński, zastanawiał się jeszcze Artur Kozłowski, rozmowy były również z Yaredem Shegumo. W końcu została pierwsza dwójka i ja. Wszystko umówiliśmy już z początkiem czerwca – super! Najważniejsze mieć jasny cel i pewność.
W czerwcu odpoczywałem po Kanadyjskim Maratonie, 2 tygodnie nad morzem. Sielanka, sporo odnowy, bieganie co 2-3 dzień po 6-10 km. Po powrocie czułem się doskonale. Gotowy do pracy, mocno zmotywowany, w pełni zdrowy.
W lipcu byłem już w Szklarskiej Porębie
i nie wiedzieć jak, kompletnie bezboleśnie pękło 200 km w tygodniu. Oczywiście ostatnie 2 tygodnie czerwca i cały lipiec, to praca niespecyficzna, zakończona startem na 5 km w Biegu Powstania Warszawskiego, gdzie pobiegłem 14:45, co jak na tamten czas uznałem za niezły wynik, choć pewne było, że do dobrej dyspozycji jest mi jeszcze bardzo daleko.
Tydzień po 5 km, teoretycznie „książkowo” postawiłem sobie bardzo ambitny cel – Mistrzostwa Polski na 10 km na słynnym Dominiku w Gdańsku. Być może zbyt wymagający, ale trzeba było dać organizmowi wyraźny sygnał, że żarty się skończyły. Oj była sto sroga lekcja pokory. Nie dość, że nie byłem w formie, to jeszcze podtrułem się eksperymentem z suplementami diety, a jednocześnie z kaszą jaglaną na krótko przed zawodami. Jak ja tam cierpiałem. Najpierw podczas samych zawodów, a potem przez całą noc. Nigdy po biegu czegoś takiego nie przeżyłem. Na drugi dzień czułem się jak po najgorszej imprezie w życiu, choć już wieczorem rozbieganie wyszło na dobrym poziomie, a każdy następny trening zaczął wyglądać coraz lepiej.
Jest kilka sposobów – terapii szokowych, żeby zmobilizować organizm. To była jedna z nich. Brzmi to pewnie dziwacznie, ale takie właśnie sytuacje wzmacniają, choć jestem zdecydowanym zwolennikiem spokojnego i miarowego budowania formy, ale jak się nie da inaczej…
Chwile po Dominiku pojechałem do Sankt Moritz, gdzie już po 9-ciu dniach wiedziałem, że może być dobrze. Pierwsze tempo (10 x 1 km) wyszło na doskonałym poziomie i z dużą lekkością. U mnie budowanie dużej formy może zacząć się dopiero po długim wprowadzeniu – tak było i teraz: blisko 2 miesiące „rzeźbienia” często na bardzo irytującym poziomie i wreszcie nagroda – biega się J
Dokładnie na 5 tygodni przed Maratonem, czyli akurat, w samą porę.
Niestety razem z rozwojem wydolności nie szła do końca w parze adaptacja układu ruchu. Miałem spore problemy mięśniowe. Ciągle sięgałem po roller, pomagały masaże wodne. Nie przejmowałem się zbytnio, bo wiadomo – byłem w tzw „robocie”, kilometraż ciągle blisko 190, więc spracowane ciało miało prawo i nawet powinno zgłaszać przeróżne problemy, a już z pewnością zmęczenie i rozwiązywać je, trenując się w ten sposób.
Niepokoiła mnie tylko moja przypadłość, która pojawiała się już kilkukrotnie, bez widocznej reguły, a mianowicie jakaś dziwna blokada w biodrze – w lewej panewce kości udowej, co uwidaczniało się spięciem mięśni łydki. Wystarczyło kilka krążeń bioder + rozciąganie mięśni przywodzicieli. W pozycji bokiem do szlabanu/płotka/murku/stołu ustawiałem nogę pod kątem 90 stopni, po chwili słyszę lekki chrupot – nastawione i łydka puszcza – jestem luźny, biegam dalej bez problemu. Czułem to częściej już wiosną. Od tego czasu dużo więcej się rozciągałem, rolowałem okolice problemu, wzmacniałem szczególnie przywodziciele oraz tradycyjnie zginacze i prostowniki stawu biodrowego, choć generalnie siły ogólnej latem robiłem znacznie mniej niż zimą. Podczas wiosennego Maratonu to się nie odezwało.
Lekko ponad 3 tygodnie w Szwajcarii minęły szybko. Przed wyjazdem planowałem start w Półmaratonie, jednak nie byłem przekonany, czy powinienem startować. Przed obozem nie czułem się na siłach, bałem się, że może on zrobić więcej złego niż dobrego. Czekałem na rozwój sytuacji. Drugim argumentem przeciwko była samotna podróż samochodem – to nie lada wyzwanie, choć do Sankt Moritz trasę pokonałem kompletnie bezboleśnie. Mam teraz spore combi, a takim jeździ się bardzo komfortowo.
Druga część obozu poszła jak najbardziej po myśli. Długi bieg na dystansie 34 km wyszedł obiecująco, następnie 4×3 km w dobrym tempie i jeszcze 28 km w niedzielę na kilka dni do wyjazdu.
Na tydzień przed BMW Półmaratonem Praskim zadzwoniłem do Organizatora Pana Sławka Szczęsnego i poprosiłem o numer startowy. Dowiedziałem się, że są Artur Kozłowski i Adam Nowicki, którzy nie będą biegać z Marcinem Chabowskim na wynik w okolicach 63 minut – dla mnie to zdecydowanie za szybko. Postanowiłem pobiec bez zobowiązań, bez sztywnych celów – jak wyjdzie. Nawet z myślę, że może tylko do 15-tego kilometra, co będzie dobrym treningiem – zdecydowanie lepszym niż najlepszy nawet trening tempowy.
Końcówkę wyjazdu drżałem, czy zdążę na poród, którego spodziewaliśmy się z żoną początkowo w połowie września, później przesunęło się to na koniec pierwszego tygodnia.
Do Polski wracałem w strugach deszczu i w korkach autostradowych, z objazdami. Zamiast 8-9 godzin do Zgorzelca wyszło 12. Źle to wyglądało na 2 dni przed Półmaratonem. Mój zapał topniał wraz z rosnącym zmęczeniem podróżą. Dojechałem do hotelu przed 22-gą. Pospałem, o 7 rozruch i pojechałem dalej, dalej z wycieraczkami na pełnych obrotach.
Wieczorem zrobiłem 12 km – bardzo luźno – czułem, że jest dobrze. Wiało w kierunku takim, że ostatnie 7 km półmaratonu będzie z wiatrem – nic lepszego być nie może.
W sobotę rano jeszcze krótki rozruch i wieczorem na start. Niestety już na rozgrzewce wiedziałem, że wiatr się odwrócił i łatwo nie będzie.
Wystartowaliśmy dość szybko, jednak biegło mi się bardzo swobodnie. Do 6-tego kilometra rozpoczęliśmy z Arturem i Adamem bardzo udaną współpracę. Zmienialiśmy się co kilometr, dystans uciekało szybko. Na Wale Miedzeszyńskim zwolniliśmy zgodnie z przewidywaniami, ale na mecie wyszedł bardzo dobry rezultat 1:04.30, przybiegłem tylko kilka sekund za Arturem, który na 10 km i w półmaratonie jest ode mnie zdecydowanie lepszy. Cieszyło mnie też pokonanie Adama, który również ma lepsze rezultaty na wymienionych dystansach, a w tym roku ustanawiał życiówki.
Wiedziałem, że jestem w gazie i cieszyłem się na kolejne tygodnie treningu i oczywiście na start w Maratonie, gdzie mogłem mieć nadzieje na dobry występ.
Pierwszy tydzień był trudny – byłem bardzo obolały – to źle, bo widać, że układ ruchu słabo zniósł specyficzny wysiłek, a półmaraton, to tak ok. 1/3 Maratonu.
5 września urodził się Filip – poczułem się szczęśliwy – spełniony w pewnym aspekcie życia. Najważniejszym, tym na długie, długie lata. Bieganie to tylko chwilowa przygoda, ale wiedziałem, że to jest ten moment, ostatni moment w którym mam szansę zrobić coś fajnego.
Po 5 dniach po starcie było nieźle. Wyszły bardzo dobre 400-setki, które niestety odnowiły problem mięśniowy. Szczególnie słabo wyglądały łydki i 4-głowe ud. Regeneracja jednak następowała. Sobotnia 30-stka dość słaba, ale nogi już lepiej. We wtorek fruwałem na 14 kilometrach tempa, ale końcówka już na obolałych mięśniach.
Piątkowe 5×1500 m (9 dni do startu) na luzie, mięśnie ok – to wyglądało dobrze – teraz odpuszczenie, więc musi być dobrze. W niedzielę zrobiłem 24 km szybkiego rozbiegania, wypłukałem glikogen, we wtorek przebiegłem 5 km – bardzo swobodnie w 15:19 – byłem w formie i jak wspomniałem we wstępie takiej przynajmniej nr 2 w życiu.
Ostatnie dni były dość nerwowe, bo nie było wiadomo jak z biegiem. Już wcześniej obawiałem się prowadzenia, bo wiedziałem o problemach wizowych biegaczy z Afryki. Zorganizowałem pomoc na własną rękę. Michał Kaczmarek i Adam Nowicki mieli mnie wspierać, także oczywiście Arka i Błażeja.
Początkowo miały być dwie grupy: pierwsza na 2:09, druga na ok 2:10:30-2:11. Ja miałem biegać w tej drugiej. Wyszło tak, że faworyt biegu nie doleciał, więc grupy zostały połączone. Wszystko to miało dwa oblicza. Jakby zmusiło mnie do podjęcia ryzyka, na które przyznam – bardzo się ucieszyłem. Jakbym był wilkiem i „poczułem krew”, pomyślałem że otwiera się szansa na zrobienie czegoś wielkiego. Dość biegania w drugich grupach i stanowienia tła – wreszcie mogę powalczyć o zwycięstwo i to u siebie w mieście. Cieszyłem się na tę okazję. Nawet przez chwilę nie przemknęła mi myśl, że może się nie udać. Może raz pomyślałem, że jak nie wytrzymam końcówki, to i tak pobiegnę szybko. Jako doświadczony Maratończyk zwyczajnie jak nawet „zetnie” to nie zwalnia się drastycznie. Nawet jak będę mocno wyczerpany, to dotrę jakoś do mety w dobrym czasie. Czując swoją formę, byłem przekonany, że do 30-stki dobiegnę w 1-szej grupie, a później jakoś to będzie.
Do wygrania było podwójnie. Pierwsze to sam Maraton Warszawski, dwa, to minimum na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy – cel marzenie. Dosyć realny w kontekście drużyny.
Na sobotniej odprawie potwierdziły się niepotwierdzone wcześniej plany stworzenia jednej grupy. Przyjąłem to bardzo entuzjastycznie. „Zwierz ruszył na wielką zdobycz”.
W ostatnim tygodniu dość nerwowo śledziłem prognozy pogody, bo ta może wszystko zepsuć. Zresztą cały wrzesień nie był zbyt pomyślny. Deszcze, wiatry – słaba jak na tą porę roku aura – taka chwilami już bardziej listopadowa. Zapowiedzi były na silny wiatr ze wschodu, co znacznie utrudniało zadanie. Dzień przed zaczęło się to klarować, choć tak sporego deszczu żadna prognoza nie zapowiadała.
Jadąc na start zaczęło siąpić i to wcale nie tak słabo, ale wcale się tym już nie przejmowałem. Oddany rytuałom jak przygotowanie napojów, stroju itd. Oczekiwałem z niecierpliwością na start.
Przed strzałem startera „Sen o Warszawie” przepiękny, bardzo motywujący moment. Wszystko się zgrywa. Wierzyłem, że właśnie tego dnia osiągnę swój największy życiowy sukces. Byłem nastawiony na walkę. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale też byłem pewien, że jestem dobrze przygotowany.
Ruszyliśmy luźno. Czułem swobodę. Na początku flagi oznaczające kilometry stały źle postawione. Pomyślałem, a miałem poprosić kogoś, żeby zmierzył kółkiem policyjnym 2 km, żeby dobrze wejść w tempo. Całe szczęście Michał doskonale je czuł. Michał – DZIĘKUJĘ Ci za to i wsparcie w przygotowaniach – byłeś jedyną osobą, z którą mogłem przeanalizować trening, patrzyłeś z boku i Twoje rady pozwoliły przygotować bardzo dobrą formę, to było bardzo ważne!
Super to wyglądało. Kilometry po 3:04, a ja czułem się jak na II zakresie. Michał Dubaj fantastycznie podawał napoje – Dziękuję! Takiego serwisu nie miałem w poprzednich 16-stu moich startach. Miałem wszystko, czego potrzeba, żeby szybko biegać. 5, 10, 15, 20 kilometr, a ja czuję się jak na pierwszym kilometrze – nie przesadzam. Podobnie było, kiedy nabiegałem 2:11 i 2 x 2:12, 2:13 i byłem 12-sty na Mistrzostwach Europy.
Po 20-stym wbiegliśmy do Łazienek,
gdzie Kenijczycy mocno przyspieszyli. Byłem w Kenii wiele razy. Ubity szuter, to ich środowisko, przewidziałem, że tak będzie. Odpuściłem lekko razem z Arkiem i Adamem, który od 10-ciu kilometrów bieg krok przede mną. Po opuszczeniu Łazienek dobiegliśmy do oznaczenia Półmaratonu 1:05.13, wiec bardzo dobrze. Choć coś się zmieniło, zacząłem odczuwać skurcz w lewej łydce. Nie zganiam na mokry szuter w parku, bardziej zaczął odzywać się problem zawodzącego ostatnio biodra. Wygoniłem tę myśl z głowy, starałem się rozluźnić. Co przykre grupa Kenijczyków z Błażejem zaczęła lekko uciekać. Za chwilę 22 kilometr i znowu mamy ok 3:05, więc bardzo szybko. Nie mogę forsować tempa, choć miałem pomysł, żeby gonić. Nie wyglądało to już jak w marzeniach, że do 30-stego kilometra biegnę na plecach rywali, a później zaczyna się zabawa. Wiem, że na 25 km Adam zakończy swoją rolę i zostanę sam, choć mam Arka na plecach, ale wiem, że też przeżywa kryzys.
Staram się rozluźnić. Adam trzyma tempo. Mijamy szpital na Rozbrat – dzięki Dorota za doping z okna J
Po drodze zresztą takich fantastycznych akcentów dodających skrzydeł było sporo. Dziękuję Wam wszystkim- jesteście WIELCY! Czułem się u siebie, czułem, że mam największe wsparcie kibiców, choć paskudna aura nie przyciągnęła zbyt wiele osób na trasę. To dodawało mi sił.
Dobiegliśmy do 25 km. Za chwilę podbieg, czuję, że zwalniam. Łydka napina się coraz bardziej, jednak nie pozwalam, aby przejęła kontrolę. Następna hopka na moście nad kanałem wiślanym, choć niewielka daje opór. Następne kilometry płaskie, ale bez swobody. Pierwsza grupa odchodzi. Jest źle, już nie walczę o zwycięstwo jak sobie zaprojektowałem, „zwierzyna ucieka”. Biegnę kompletnie sam, kibiców praktycznie nie ma, pomagają za to Wolontariusz na punktach odżywczych i ich opiekunowie pokrzykują Giża, Mariusz, dawaj, jest dobrze itd.
30 kilometr jest newralgiczny. Jest za nim taki podwójny podbieg na most. Strasznie się ciągnął. Jestem sam, nie wiem, czy ktoś biegnie za mną, nie słyszę. Na Moście Gdańskim mam świetny doping, najpierw Monika – pozdrawiam i dziękuję!!! Później NRC z Kubą na czele – WIELKIE DZIEKI – to był ważny moment, choć po biegu od razu dostałem info, że wyglądałem bardzo źle, biegłem przekrzywiony, kulałem, walczyłem, byłem kompletnie spięty.
Przy Polonii podbieg na wiadukt nad torami – strasznie ostry, zbieg na nogach jak na szczudłach, a to dopiero 32 km. Na 34 km jestem na Placu Wilsona. To już tak blisko – teraz się zbiorę, będzie z górki. Widzę Anię, Zosie i rodziców, jest też Filip – dostaję skrzydeł, niestety tylko na chwile. Zbieg, który miał pomóc tylko mnie dobił. Wokół Kępy Potockiej przeżyłem najgorsze męki jakie pamiętam, a było ich wiele… Nie mogłem nic wskórać. Biegłem na sztywnych nogach. Łydki już obie piekły z bólu. Michał na zmianę z Łukaszem motywowali mnie bardzo skutecznie. Kenijczyk odpadł od grupy – dogonisz go! To już ostanie momenty – walka! Podrywałem się, ale jeszcze szybciej opadałem z sił.
Na podbiegu na Wisłostradę polujący wilk, który porwał się na zbyt silne zwierzę sam stał się ofiarą. Nie pamiętam tak silnej chęci przejścia do marszu. Wydawało mi się, że truchtam. Za chwilę minął mnie Arek – jak furmankę. Nie było nawet mowy, żeby przytrzymać. Odchodził mi w oczach. Na 40-stym kilometrze na podbiegu ledwie wdrapałem się na wzniesienie, zbieg znowu był jeszcze gorszy. Oglądałem przed chwilę relację z trasy (generalnie genialna sprawa) widziałem się na zbiegu na ulicy Orszady na granicy Ursynowa i Wilanowa – mimo, że biegłem luźno, to niestety bardzo źle technicznie. Miałem cofnięte biodra, spadałem na całą stopę. To nie mogło się udać…
Ostatni kilometr jeszcze się zmobilizowałem. Choć się nie oglądałem, miałem wrażenie, że ktoś mnie goni. Chciałem obronić 6-te miejsce. Wiedziałem, że pierwsza 6-tka stanie na podium.
Czekałem na metę, żeby położyć się na asfalcie, odciążyć zniszczone nogi, który przez ostatnie 7 km nie mogłem prawie unosić, ciągnąłem je pod sobą, bez nadziei, łykając gorycz kolejnej porażki. Sam ze sobą musiałem się z niej rozliczyć. Nie ma tu możliwości zrzucenia na coś winy. Taki los jak samemu jest się sobie sterem i okrętem. Na mecie wita mnie Marek Tronina, mówi, że wygrał Błażej, więc to przynajmniej jakieś pocieszenie. Wolontariusz prowadzi mnie do namiotu, gdzie wreszcie to wszystko się kończy.
Pobiegłem odważnie i przegrałem – to był główny powód dalszych wydarzeń. Nie zaryzykowałbym, to pewnie mogłoby się to skończyć z dużo lepszym wynikiem i być może nawet minimum na ME. Byłbym wtedy pewnie zadowolony, ale znacie mnie – nie o to walczę, nie o zaoszczędzenie kasy na szkolenie, to nie o to chodzi. Chciałem ugrać 2 rzeczy na raz, a nie mam nic. Jednak nie żałuję. Jedyne co bym zmienił w tych przygotowaniach, to więcej zająłbym się felernym biodrem. Jednak tego wiedzieć nie mogłem. To jest sport, wiele rzeczy ma wpływ, często nie ma reguły, coś pojawia się nagle. Ciężko pewne rzeczy przewidzieć. Z pewnością nie pomógł deszcz. Śliskie podłoże potęguje zmęczenie odcinka lędźwiowego kręgosłupa – nie da się w takich warunkach szybko biegać, a ja próbowałem. W Berlinie od razu odpuszczono walkę o Rekord Świata, gdzie warunki były podobne, a na starcie światowy top. Bekele i Kipsang nie dobiegli w ogóle do mety (dzięki Arek za to pocieszenie ;). Nie pomogły mi też Łazienki. Spiąłem się właśnie tam, trzeba było przebiec ten odcinek jeszcze ciut wolniej…
Na wiosnę chcę się jeszcze przygotować na duży bieg, ale raczej asekuracyjnie. Marzy mi się minimum. Lata lecą, wiadomo, że będzie coraz trudniej, myślę, że raczej nie z formą lecz z układem ruchu. Bardzo chcę zakwalifikować się do Belina. To byłoby coś wielkiego. Nie chcę skończyć jako tylko ładnie walczący. Chcę odnieść sukces – mniejszy lub większy – mam ku temu to „zew, wilczy głód” – dobra starczy tych przenośni. Niedługo trzeba jednak wracać do lasu J zaraz przełajowe Mistrzostwa Świata (początek listopada). Później znowu zimowe ładowanie akumulatorów.
Wiem, że mogę przydać się reprezentacji (w Berlinie może biegać aż 6 osób z każdego kraju) – myślę, że dobiegnę do mety choćby nie wiem co, z drugiej strony patrząc na Kenijkę, która prowadziła i padła na 800 m do mety – wszystko jest możliwe – to jest Maraton, który ciągle uczy mnie wielkiej pokory.
Czuję, że mam zdrowie fizjologicznie w sensie wydolnościowo, gorzej z układem ruchu, zmęczeniem materiału – czuję już to coraz wyraźniej. PSEL-a się nie oszuka, choć wiele można nadrobić pracą. We wrześniu wziąłem na siebie zbyt wiele jako organizator/współorganizator – niby 2 sprawdzone, przerobione wielokrotnie imprezy. Mnóstwo ludzi do pomocy, ja tylko doglądałem, poza WTC, gdzie siedziałem przy komputerze przy wynikach zbiorczych zabawy. Wiosną tego nie będzie – nic nie planuję – kompletnie w nic. Tylko rodzina i trening, kontakty z Biegaczami poprzez Canal+ „O co Biega”, Nike+ Run Club, blog…
Cele to wrócić do poprawnej techniki, wzmocnić siłę ogólną (stabilizację mięśniową), tym samym wyleczyć biodro – wierzę, że kluczowa będzie tu odpowiednia stabilizacja mięśniowa.
Mam nadzieję, że Wasze biegi były dla Was tym razem lepsze. Do usłyszenia!
Jeśli macie wątpliwości lub chcielibyście podzielić się swoimi doświadczeniami / odczuciami, potrzebujecie wsparcia – piszcie w komentarzach lub na priv – chętnie podzielę się doświadczeniem.
relacja wideo
4 Comments
Hej! Kurde Mariusz tyle już przeszedłeś trudności od 2012 roku i nic Cię nie złamało. Dla mnie jesteś super sympatycznym facetem – sportowcem z wielkim sercem, niegasnącym zapałem do realizacji marzeń. Nigdy się nie poddajesz! Musi wreszcie nadejść ten dzień i dostaniesz od losu wielką nagrodę za swój wysiłek i pasję dążenia do perfekcji. Jesteś dla mnie wzorem do naśladowania. Trzymam kciuki! Pzdr jacek
Mariusz mimo wszystko Gratulację!!!
Wielu by zeszło i odpuściło. Walka ze sobą i trasą zwycięska. A czas — szkoda bo pogoda, bo biodro.
Ty walczysz i dobiegasz. To jest Prawdziwy Maraton!!!
Pozdrawiam!!!
Wyrazy uznania. Walczyłeś do końca. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Dobrze się czyta Twój wpis. Pomimo poziomu mistrzowskiego, nie gwiazdorzysz jak niektórzy 😉 Oczywiście, że stać Cię na więcej, po prostu tym razem nie wyszło. Trzymam kciuki za przygotowania do startu na wiosnę. Minimum będzie na pewno. Z drugiej strony, jeżeli dobrze zrozumiałem z treści wpisu, jesteś po trosze ojcem sukcesu Polaka na dużym krajowym maratonie, skoro byłeś inicjatorem grupy Polaków na 2:11.
PS. Gratulacje z tytułu narodzin syna, może przyszłego mistrza 🙂
Wciągająca relacja, długa jak sto pięćdziesiąt a przeczytałem na jednym wdechu – niektórzy to i szybko pobiegną i gładko napiszą…:) Powodzenia w dalszej walce!