Tytuł brzmi być może trochę dziwnie, szczególnie jak na moje łagodne i zazwyczaj wyważone wpisy.
W Gdańsku nie spodziewałem się niczego wielkiego, bo zwyczajnie nie było ku temu podstaw. W Warszawie tydzień wcześniej 5 km wyszło przyzwoicie, ale nic ponadto. Jednak Mistrzostwa Polski, to Mistrzostwa Polski – należy przygotować się najlepiej jak to możliwe i na poważnie podejść do rywalizacji. Cała koncepcja treningowa moich przygotowań była wcześniej sprawdzona. Bieganie z objętości, z treningów typowo Maratońskich, tylko 2 akcenty 5 x 1 km i start na 5 km jako coś typowego dla 10 km. Po Szklarskiej Porębie, na 12 dni przed Biegiem Św. Dominika, świetnie wyszedł mi trening 3,2,1,3,2,1 – sporo sobie po nim obiecywałem…
Przed samym startem czułem się jednak źle. Upał z początku tygodnia, pakowanie na wyjazd do Szwajcarii, jakieś ogólne rozbicie. Błędem była kolacja tuż przed biegiem, a mianowicie duża porcja kaszy jaglanej z cynamonem i jabłkami. Od lat zawsze przed biegiem stosowałem proste i sprawdzone sposoby: makaron lub ryż ewentualnie naleśniki. To zawsze działało. Kasza jaglana, mimo, że tak wysławiana, zawsze będzie kaszą, czyli ma w sobie dużo błonnika, który jest potrzebny i owszem, ale nie przed samymi zawodami. Nasłuchałem się nie raz, żebym spróbował bo to takie cudo itd. Ja jestem typem biegacza, który emocjonalnie podchodzi do startów, zwyczajnie stresuję się przed każdym. Na marginesie uważam to za plus, bo adrenalina w odpowiedniej dawce pozwala na wyzwolenie z siebie dużo więcej niż na treningu, dużo więcej niż to, na ile wygląda z przygotowań, że jestem w stanie pobiec. Zwyczajnie potrafię na starcie, szczególnie prestiżowym, dać z siebie bardzo dużo. Wtedy też, kiedy się tak „nakręcam”, organizm jest bardziej delikatny i nawet błahostki mają znaczenie.
Zawody odbywały się w ciepłej porze dnia, bo o 17:30. Nie było jednak gorąco, ale ciepło – ok 23 stopnie. Lekki wiaterek, ale asfalt nagrzany po całym słonecznym dniu. Wystartowałem dość spokojnie, w końcu drugiej grupy. Po 3 kilometrach poczułem, lekki ból wątroby i „kręcenie” w żołądku. Widziałem, że nie wróży to dobrze, jednak biegłem całkiem szybko i realizowałem swoją taktykę, czyli spokojnie do 6 km, a później przyspieszanie niezależnie od rywali. „Dominik” jest charakterystyczny – zawsze jest z kim biegać, więc nie groziło mi samotne bieganie, czego nie lubię.
Po 6 kilometrze zamiast przyspieszać, zacząłem zwalniać. Nie miałem mocy, żołądek doskwierał coraz mocniej. Wątroba to dla biegacza organ wewnętrzny niezwykle ważny – to tu zmagazynowany jest glikogen i to tu następują przemiany energetyczne. Na 7-dmym kilometrze już nie walczyłem, a biegłem tylko żeby dotrzeć do mety. Ja widać na zdjęciach z dużym grymasem na twarzy. Nie było innej możliwości. Po 9-tym kilometrze zobaczyłem, że dochodzi mnie Łukasz Oślizło słynący z mocnego finiszu, więc zmobilizowałem się na ostatni kilometr. Wbiegłem na metę wyczerpany, chciałem potruchtać, ale nie miałem kompletnie siły. Nie miałem ochoty na przygotowane wcześniej odżywki, napiłem się tylko trochę wody. Nie truchtałem po biegu.
Poszliśmy na kolację. Zjadłem rosołek, co zawsze pomaga. Z makaronu już zrezygnowałem – bardzo źle się czułem. Później jeszcze przez kilka godzin aż północy regularnie odwiedzałem toaletę. Było bardzo źle. Leżałem tylko na prawym boku, miałem dreszcze. To się właśnie nazywa „wypruć flaki”. Podobne sytuacje zdarzały mi się nie raz. Odbywało się to jednak w mniejszym wymiarze. Teraz było naprawdę źle. Pierwszy raz zastanawiałem się, czy to normalne. Nic nie zjadłem przez wiele godzin, każda próba kończyła się tak samo – w łazience.
Na drugi dzień czułem się jak na najgorszym kacu. Do tego słaby, bo nic nie jadłem po tak dużym wysiłku. Jednak małe śniadanie postawiło mnie na nogi, w południe uwagę odwrócić triathlon w Gdyni. Było jeszcze gorzej, bo zastanawiałem się, czy już może czas zacząć przygotowania do Tri – już tak na sportową emeryturę. Sobotnie 30:56 nie mogło napawać optymizmem. Przyczyn było kilka. Wspomniane błędy żywieniowe, zwyczajnie słaba forma, być może zbyt duża dawka adrenaliny w dniach poprzedzających start. Być może zaszkodziło mi też coś innego w czasie ostatnich dni – inny produkt spożywczy. Zazwyczaj przyczyn jest kilka, a jedna główna przeważa szalę.
Co ciekawe w niedzielę wieczorem czułem się już dobrze – bardzo dobrze. Postanowiłem pobiegać jakieś 8-10 km, jak będzie dobrze może więcej. Wychodząc czułem, że trzewia nie są w 100% zregenerowane. Przyjechaliśmy do Rulewa k/o Grudziądza. Miejsca magicznego, skąd pochodzi Bronisław Malinowski. W maju wygrałem nocleg w hotelu Hanza Pałac podczas Półmaratonu Grudziądz Rulewo śladami Bronka Malinowskiego. Wyszedłem pobiegać na trasie biegu. Od mety w stronę Grudziądza. Tereny są tam genialne. Początek lekko z górki – pierwszy kilometr 5:02, późnij 4:22, dalej nadspodziewanie lekko, sporo poniżej 4:00. W Buśni już 3:45, w Grupie podobnie. Zawróciłem po 9-ciu kilometrach. W stronę Rulewa, lekko pod wiatr tempo ok 3:50 i bez problemów, wręcz bieg okazał się lekarstwem. Czułem się dosłownie jak po jakimś weselu, czy imprezie. Tu moje doświadczenia są minimalne. Jednak 2, czy 3 razy doświadczyłem czegoś podobnego i ma to wiele analogii do biegania „w maksa”. Organizm jest podobnie struty, zniszczony, ale też dosyć podobnie odradza się silniejszy. Poniedziałek był słabszy, ale już wtorek ponownie bardzo dobry. 33 km w tym sporo podbiegów i genialne tempo przy niziutkiej częstości skurczów serca.
Być może Gdańskie cierpienia przerodzą się w coś wartościowego – wierzę, że tak będzie, tym bardziej, że środowa podróż do Szwajcarii poszła bardzo lekko. Audiobook o „Lewym” sprawił, że prowadzenie auta przez 1400 km (podzielone noclegiem w Zgorzelcu) minęło niepostrzeżenie. Na marginesie bardzo fajna książka – polecam szczerze, szczególnie osobom, których wiara w swoje możliwości nie jest na najwyższym poziomie. Genialne pokazany jest rozwój, sukces po obraniu właściwej ścieżki, jak trudne sytuacje korzystnie wpływają na kształtowanie silnego charakteru. Serce rośnie! W Szwajcarii nie będę biegał początkowo dużo i intensywnie. W piątek tylko długi spacer 🙂 sobota 2 x krótko, w niedzielę długi, ale spokojny bieg. Dlatego tydzień po Mistrzostwach Polski, które zakończyłem na dalekim 7-dmym miejscu mam szansę zregenerować i od następnego tygodnia przystąpić do zasadniczej pracy w przygotowaniach do Maratonu Warszawskiego.
Nie życzę Wam absolutnie takich przejść jak moje, ale czasem trzeba wprowadzić organizm w stan krańcowego wyczerpania, bo sam Maraton nie jest niczym innym. Bieganie to ciężki sport. Po wysłuchaniu audiobooka o Robercie Lewandowskim nie wyłapałem czegoś podobnego, co towarzyszy długodystansowcom, a mianowicie ciągła, powtarzające się walka z krańcowym zmęczeniem. Mówienie i pisanie o tym nie jest dobre marketingowo – tak piszą eksperci. Podobno to jest równoznaczne z pokazywaniem słabości, użalaniem się nad sobą… Wątpię, czy piłkarz kiedykolwiek zmęczył się podobnie do tego jak ja w Gdańsku i to za 750 zł… Nie użalam się już nad sobą, w końcu sam napisałem przed chwilą, że to nie jest modne 🙂
Życzę Wam powodzenia w przygotowaiach i nie przestańcie mnie lubić za pojawiające się zdjęcia z Sankt Moritz 😉