Paryż Mistrzostwa CISM na 20 km from Mariusz Gizynski on Vimeo.
Otwarte Wojskowe Mistrzostwa Europy w Paryżu na 20 km były celem sportowym mojego klubu na sezon 2012, dlatego również moim głównym zadaniem na drugą cześć sezonu. Wojskowe imprezy mamy raz – dwa razy w roku, start w nich jest naszym obowiązkiem. Trzeba zatem łączyć cele klubu z własnymi sportowymi marzeniami.
O przygotowaniach pisałem w ciągu ostatnich miesięcy. Tradycyjnie podsumuję je w skrócie – generalnie można nadać im nazwę „szło jak krew z nosa”. Problemy zaczęły się od feralnego startu na Ursynowie na początku czerwca, gdzie nabawiłem się kontuzji, która ciągnęła za sobą następne. Kiedy pod koniec lipca wróciłem do zdrowia, pojechałem na krótki obóz do Font Romeu, wydawało się, że jestem na prostej, tymczasem już po 2 tygodniach odezwał się stary uraz stopy – początkowo nie było źle, problem odchodził, jednak przy zwiększeniu obciążeń było coraz gorzej. Trenowałem w kratkę. Pomogła dopiero interwencja Dr Sokala w połowie września. Podanie miejscowo leku załatwiło sprawę.
Patrząc w mój dzienniczek treningowy i porównując go z niedzielnym startem, nie da rady doszukać się żadnej analogii J
W połowie sierpnia trening szedł najlepiej – 2 pełne tygodnie w Szklarskiej Porębie były obiecującą podbudową. Zrobiłem kilka dłuższych treningów, w tygodniu objętość sięgała ok. 160 km. Później były 2 tygodnie przerwy miedzy kolejnym 2- tygodniowym pobytem w Szklarskiej. Jeden tydzień pobiegałem, w drugim były tylko 3 treningi, później lek sterydowy i 9 dni przerwy od biegania. W tym czasie oczywiście nie próżnowałem ćwicząc dużo na pływalni, na stacjonarnym rowerze i w siłowni. Wszystko zajmowało tyce, co zwykły trening biegowy, a psychicznie chyba nawet 3 x tyle…
W drugim tygodniu obozu trenowałem już normalnie, zrobiłem 3 dobre treningi, nadal spałem w namiocie tlenowym.
Ostatnie dni pobytu na obozie niestety były słabe – zaczął boleć ząb, w którym miałem jakieś 5 lata temu kanałowe leczenie i wtedy się zaczęło – 3 wizyty, antybiotyk i znowu trening co drugi dzień. Plan był taki, żeby ok. czwartku-piątku przebiec długi trening tempowy, to też trzeba było zweryfikować. Zadecydowałem, że wystartuję w Biegnij Warszawo jako ostatni mocny bodziec – wynik był kiepski, ale cieszyłem się że ząb i cały policzek już nie bolą i co najważniejsze stopa cała!
Ostatni tydzień to tylko rozbiegania i jeden bieg ciągły z długimi przebieżkami. We wtorek poczułem to coś, co oznacza nieśmiało zbliżającą się formę. Formę z niczego, ale lepsza taka niż żadna!
Do Paryża podróżowaliśmy niezbyt korzystnie. Wylot z Poznania wiązał się z dojazdem z Warszawy, później lot z przesiadką do Paryża i jeszcze 2 godziny autobusem do jednostki. Z Warszawy doleciałbym w 2,5 godziny, do tego na inne lotnisko z którego byłoby 3 razy bliżej. Cóż…
Nastawienie do biegu było bardzo bojowe. Wiedziałem, że jestem najsłabiej przygotowany z całej drużyny, ale chociaż dotrwałem, cieszyłem się z tego, licząc na to, że sprawię niespodziankę. Wiedziałem, że mobilizacją i doświadczeniem można wiele zrobić.
Na rozruchu dzień przed startem było ciężko, ale to akurat dobry objaw. Rozgrzewka już nieźle, rytmy dobrze. Na pierwszym kilometrze spodziewany był duży podbieg, więc trzeba się było solidnie dogrzać, szczególnie, że padało i było zimno – ok. 8-9 stopni.
Przyjechaliśmy na start wcześniej, jednak źle się ustawiliśmy i przed samym biegiem musieliśmy przebijać się przez spory tłum biegaczy do naszej strefy – startowało blisko 25 tys. biegaczy!
Jako drużyna przybiliśmy piątki i równo o 10-tej ruszyliśmy spod Wieży Eiffla w kierunku Lasku Bolońskiego. Pierwszy kilometr rzeczywiście był pod górkę. Otworzyliśmy bieg w 3 min/km, więc bardzo szybko. Później było cały czas lekko z górki. Prowadziłem 2 grupę, bo pierwsza ok. 15-16 osobowa stopniowo się od nas oddalała mimo, że drugi kilometr miałem w 2:46, później stopniowo zwalnialiśmy, żeby 5 km usytuowane przy paryskim hipodromie wyszło 14:49. Większość dystansu pokonałem za jednym Kenijczykiem. Drugą piątkę niestety biegłem sam, była trudniejsza, bo wróciliśmy do wysokości n.p.m. z około pierwszego kilometra. Dziesiątkę przebiegliśmy w 30.22 i tam miało miejsce niecodzienne zdarzenie, otóż nagle poczułem mocne kopnięcie w piętę, lekko się potknąłem i zachwiałem, a za chwilę po prawo zauważyłem sunącego obok mnie na plecach, po asfalcie Marokańczyka. On pewnie zdziwił się bardziej…
Później odczuwałem ból jeszcze przynajmniej przez półtora kilometra, jednak nie było czasu żeby o tym myśleć, bieg rozpoczął się na dobre. Deszcz rozpadał się, a spokojnie biegnący dotąd z tyłu Błażej Brzeziński zaczął pierwszą ucieczkę. Wszyscy pod wiatr chowali się jeden za drugim, oszczędzając siły na ostatnią decydującą piątkę.
Droga nas Sekwaną była ciągle pod wiatr, dodatkowo co jakiś czas wiadukt, czyli ostry zbieg i zaraz ostry podbieg. Na 15 km mamy 45:43. Tempo dosyć rwane, nikomu nie zależało na wyniku, liczyła się taktyka i miejsca, ponieważ w naszej grupie był Francuz, 2 Marokańczyków i 3 Polaków, czyli wszyscy liczący się o wojskowe medale. Widzieliśmy, że przed nami jest być może jeszcze ktoś, ale maksymalnie 2 żołnierzy, pewność miałem tylko co do jednego Francuza Teuriego, którego znałem z Barcelony.
Po 15 km ciągle wiadukty, tempo spadło, zmęczenie zaczęło się nawarstwiać, dyszałem jak lokomotywa, lało bez przerwy. Rywalizacja i wysoka stawka zawsze wyzwalają dodatkowe emocje, dodatkową siłę do walki, nie można było zwolnić, do mety zostało już tak niewiele. Po 18 km zaczęły się przygotowania do finiszu. Wiedziałem, że jeszcze przyspieszę, ale energii nie zostało wiele. Wiedziałem, że zaraz zacznie się walka na całego.
Marokańczyk wyglądał bardzo świeżo, biegł lekko i dobrze technicznie. To raczej typ zawodnika, który powinien umieć zafiniszować. Zdecydowałem się ruszyć z ok. 700-setki pod górkę. Przyspieszyłem bardzo mocno, Błażej za mną. Nie słyszałem Marokańczyka ani nikogo innego, nie oglądałem się, nie myślałem, czy jest ktoś za mną. Patrzyłem na wielką bramę mety i piłowałem ile się da – krótkim, mocnym krokiem, intensywnie pracując ramionami. Nagle z 400-setki Błażej jeszcze dołożył, próbowałem trzymać, ale kompletnie mnie zmroziło – dosłownie zesztywniałem. Po chwili rozluźniłem się na jakieś 200 metrów, a następnie znowu zacząłem przyspieszać, zmniejszając ok. 15 metrowy dystans do kolegi z drużyny. 40 m przed metą znajdowały się 4 stanowiska z fotografami. Błażej biegł środkiem, ja po prawej przy barierkach. Na 100 m do mety nagle włączyła mi się jakby turbo-sprężarkaJ – ciekawe uczucie, niespotykane – biegłem wtedy naprawdę bardzo szybko, goniłem, zabrakło mi kilku centymetrów, żeby wsadzić Błażejowi przysłowiową głowę.
Za metą poczułem ulgę – lało strasznie, a ja miałem deszcz za nic. Cieszyłem się, że udało się wszystko poskładać w całość i pobiec przyzwoity wynik. Tydzień wcześniej na 10 km miałem 30:24, teraz na 20 km 1:00.56. Właśnie z tego ucieszyłem się najbardziej – doprowadziłem organizm do dobrej formy mimo, że wcześniej znajdowałem się w niezłych tarapatach.
Umiem doprowadzić się do szczytowej dyspozycji, nie umiem niestety unikać kontuzji. Być może mam zbyt dużo dodatkowych zajęć, za mało odpoczywam… Pracowałem w ostatnich miesiącach przy wielu imprezach biegowych. Z drugiej strony bez środków finansowych ciężko cokolwiek planować w kolejnym sezonie.
Podium było nagrodą za wszystkie trudny, ostatecznie skończyłem na trzeciej pozycji wśród wojskowych. Później zagrano Mazurek Dąbrowskiego, to wyróżnienie jakie miałem honor słyszeć dopiero drugi raz w życiu, a za chwilę jeszcze trzeci raz, ponieważ 14 października zdobyłem w sumie 2 złote medale drużynowo – drużyna męska z Błażejem i Michałem Kaczmarkiem i mieszana dodatkowo z Iwoną Lewandowską, która tego dnia była pierwsza wśród kobiet z nowym rekordem Polski na 20 km(1:07.20). Rezerwową była Olga Kalendarova Ochal, która zdobyła indywidualnie brązowy medal.
Szczęście trudno opisać. Stojąc na podium z medalem na szyi, ma się nie tylko uczucie dobrze wykonanej roboty, ale coś więcej – łza kręci się w oku, w brzuchu coś ściska, myślami jest się gdzieś ponad otaczającym Światem, przyziemne problemy znikają. Podobno lało…
Teraz nabrałem ochoty do dalszej ciężkiej pracy, jak najbardziej mam motywację do dalszych wyzwań, szukam sobie jeszcze jednego celu na ten rok. Dzwoniłem do Managera, żeby próbował jeszcze raz zorganizować mi start w Maratonie, może w Fukuoce, żeby jeszcze raz skontaktować się z Szanghajem, wynegocjować godziwe warunki. Jak nie dojdzie do skutku start w Maratonie, to będę próbował wywalczyć o kwalifikację do Mistrzostw Europy w crossie.
Lampka wina, dobra muzyka na żywo, w tle wieża Eiffla – Paryż…
9 Comments
Swietny opis, czuje sie jak bym tam byl (a akurat bylem w tym roku w Paryzu i troche pobiegalem m.in. po tych bulwarach nad Sekwana wiec mile wspomnienia wracaja 😉 ). Jeszcze raz gratulacje.:)
Gratulacje!!!
A nie miałeś Mariuszu przypadkiem startować w maratonie gdzieś w Niemczech ?
Mariusz, a startujesz w mistrzostwach wojska w przełajach?
@kamilo
Nie startujemy w Mistrzostwach Wojska, bo jesteśmy za dobrzy 🙂
@Paweł
Błażej startuje we Frankfurcie, dla mnie to za mały odstęp między 20 km a Maratonem, druga sprawa przez przerwę we wrześniu, nie byłem w stanie odpowiednio się przygotować.
Serdeczne gratulacje!
Mariusz pokazałeś, ze przełaje to twoja mocna strona. Może powinienes wystartowac w marcu w przelajowych MŚ w Bydgoszczy po starcie BPM i na wiosne Maraton 2:07:45
Powodzenia
Jeżeli nie będzie szkolenia z PZLA, choć minimalnego, to Maratończycy nie wystartują – tak umowa.
Musimy walczyć o swoje, bo mimo przyzwoitych wyników jesteśmy ciągle pomijani.
Ja bardzo chciałbym startować w przełajach, szczególnie, że są w Polsce.
a czemu 2:07.45???