Rotterdam to piękne miasto z malowniczym portem rzecznym, podobno największym w Europie. Starsza część to muzeum dźwigów, statków i budynków w przeciekawym stylu, oczywiście gdzieniegdzie widać także tradycyjne holenderskie wiatraki i kolorowe tulipany, z których przecież Holendrzy słyną najbardziej. Jednak dla mnie najwyraźniejszym wspomnieniem będzie Rotterdam Maraton – doskonale zorganizowana impreza, żywiołowo dopingujący kibice, trochę niespełniona nadzieja…
Pisząc relację z niedzielnego biegu, nie sposób nie spojrzeć na to w dłuższej perspektywie, w końcu ostatnio wszystko „kręciło się” wokół jednego celu, a mianowicie uzyskaniu kwalifikacji na Igrzyska Olimpijskie w Londynie – na najbardziej prestiżową i pożądana przez większość sportowców imprezę świata.
Zawsze marzyłem, by zostać Olimpijczykiem, od kiedy tylko zacząłem trenować. Doskonale pamiętam Barcelone 92’, a nawet jakieś przebłyski z Seulu. Tak chyba zostałem nauczony, trenując od najmłodszych lat w duchu olimpizmu, kończąc Akademię Wychowania Fizycznego i generalnie przebywając stale w środowisku sportowców wyczynowych. Igrzyska są raz na 4 lata i nie jest to tylko czas samej walki o miejsca, ale też odzwierciedlenie pięknej dla mnie idei olimpijskiej. Igrzyska wciąż oddają dycha sportu, nie ograniczają się tylko do jego komercyjnego wymiaru, który zaczyna w tej chwili przeważać.
To są moje odczucia związane z Igrzyskami, chcę też w tym miejscu wspomnieć, kiedy i jak zacząłem inwestować poważnie w swój rozwój, jak to się wszystko zaczęło, dlaczego powstał cały ten blog i jak się rozwijał.
W 2009 roku w mojej karierze nastąpił przełom. Postanowiłem zawiesić kolce lekkoatletyczne na kołku i spróbować swoich sił na dystansie, który zawsze działał na moją wyobraźnię, ale ciągle było za wcześnie. Klub, trenerzy doradzali, żeby spróbować jeszcze sezon na bieżni, a później jeszcze następny… i tak debiut maratoński się ciągle odwlekał. Jesienią zacząłem trenować pod kątem Maratonu, do tego wziąłem sprawy w swoje ręce, zacząłem trenowałem sam, bez pomocy trenera. Dużo mnie to nauczyło, szczególnie wsłuchiwania się w siebie.
Debiut zaplanowałem w Dębnie. Spokojne treningi objętościowe i mało intensywne interwały robione na wzór tego, czego nauczyłem się przy pisaniu mojej pracy magisterskiej na AWFie, poskutkowały bardzo szybko dobrymi wynikami – najpierw w lutym 13:39 na 5km na ulicy w irlandzkim Armagh, później w marcu Mistrzostwo Polski w biegach przełajowych w Olszynie – gdzie znowu wygrałem – po 9 latach (wcześniej złoty medal zdobyłem w 2000 roku jeszcze w wieku juniora). Debiut w Dębnie poszedł nieźle – 2:15.59, ale obnażył moje braki.
Całe szczęście 4 tygodnie przed tym startem nawiązałem współpracę z trenerem Grzegorzem Gajdusem, który przekazał mi dużą wiedzę na temat przygotowań i specyfiki tego, jak się okazało, trudnego dystansu. Automatycznie trafiłem do grupy czołowych w kraju maratończyków, wiele wspólnych treningów przede wszystkim z Adamem Draczyńskim, czy Heniem Szostem pozwoliło mi szybko „wskoczyć” na niezły poziom, ale zanim jeszcze zaczęliśmy razem trenować, jesienią 2009 roku wygrałem Mistrzostwa Polski w Półmaratonie i pobiegłem drugi Maraton. Tym razem kompletnie nieudany, ale z dzisiejszej perspektywy widzę, że był to jedyny nieudany bieg tamtego sezonu.
Pod koniec 2009 roku zacząłem pisać blog. Wiedziałm, że w Europie zachodniej i Stanach to raczej standard. Zdobywając w jednym roku 3 medale Mistrzostw Polski w tym 2 złote, uwierzyłem też wtedy w swoje możliwości i postawiłem sobie jasny długoterminowy cel – minimum na Igrzyska Olimpijskie – na stronie powstał nawet licznik, wskazujący dni do startu w Londynie. Minimum kwalifikacyjne do Pekinu wynosiło 2:12 – już wtedy wiedziałem, że jestem to w stanie za te kilka lat „nabiegać”.
Blog miał kilka swoich celów. Nie ukrywam, że początkowo chodziło o stronę typowo informacyjną, pomocną w kreowania wizerunku, co przekłada się oczywiście na lepsze szanse pozyskania sponsorów. Wiadomo sport na wysokim poziomie, czyli to, w co zawsze celowałem, wymaga nakładów finansowych – im więcej i przede wszystkim lepiej zainwestujesz, tym wynik również może być lepszy. Ten cel częściowo osiągnąłem, bo mam pomoc, która z roku na rok się rozwija. Mam nadzieję, że kiedyś dojdzie do tego, że coś tam sobie odłożę. Na razie wszystko z radością inwestujęJ
Dzięki blogowi osiągnąłem jednak coś innego niż wartości materialne, a mianowicie nieocenione wsparcie kibiców, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Zainteresowanie jest duże i sukcesywnie rośnie – liczba odwiedzin, komentarzy, przesyłanych gratulacji, zapisów do grona kibiców, przeróżnych pytań i ogólnie życzliwości oraz dobrej energii. Przyjemność sprawia mi dzielenie się swoimi doświadczeniami. Wiedząc jak wyglądają różne fora np. na słynnym Onecie, bałem się początkowo, że będę musiał użerać się i niepotrzebnie denerwować. Z drugiej strony to nieuniknione i co ciekawe najwięcej takich trudnych wiadomości pokazuje się zawsze przed najważniejszą imprezą, w ostatnim tygodniu. Być może jednak walka z tego typu presją stanowi dobry trening odporności psychicznej.
W 2010 roku miałem jeden cel pośredni – Mistrzostwa Europy w Barcelonie i oczywiście poprawa poziomu sportowego. Stąd wiosną planowałem osiągnięcie minimum na mistrzostwa starego kontynentu. „Minimum” – słowo klucz, udręka polskich lekkoatletów. Aby wskoczyć na wyższy poziom przed sezonem podrzuciłem trenerowi temat Kenii. Chwyciło – w marcu 2009 polecieliśmy do Afryki nie tylko po formę, ale i przeżyć przygodę. Zakończyło się pomyślnie, choć nie bez trudności. Wprawdzie minimum nie osiągnąłem, ale Związek ugiął się wtedy i włączył mnie do reprezentacji jako trzeciego do drużyny maratońskiej. Barcelona i same przygotowania, to było spełnienie marzeń – koszulka z orłem, jakiś nieopisany duch rywalizacji, cała atmosfera imprezy rangi mistrzowskiej. Myślę, że pobiegłem dobrze, na miarę swoich aktualnych możliwości, trochę źle taktycznie, ale nauka jaką wyniosłem z tego startu, jest nie do przecenienia. Ostatecznie skończyłem na 12. miejscu, czas nie miał znaczenia, szczególnie, że to letni maraton, więc trudne warunki pogodowe (notabene w takich czuję się najlepiej, wygrywam wtedy z wieloma teoretycznie lepszymi zawodnikami od siebie).
Po Barcelonie blog eksplodował, mnóstwo wpisów, podziękowania , gratulacje, aż boję się pomyśleć co by było, gdybym był wyżej J
Udało się od razu pozyskać Sponsora – markę Powerade, który wspomaga mnie do dzisiaj. Ugruntowałem też swoją współpracę z Nike, dzięki czemu o znakomity sprzęt nie musze się martwić w ogóle.
Rok 2011 było trudny z dwóch przyczyn. Nie zapanowałem nad sobą, swoimi ambicjami, być może zbyt uwierzyłem po Barcelonie i kiedy dowiedziałem się, że PZLA przesunęło poprzeczkę z 2:12 na 2:10.30, początkowo poczułem się oszukany. Ale tłumaczyłem sobie: Ok, świat idzie do przodu, w prawdzie nie o 1,5 minuty w ciągu 4 lat, ale trudno… Trzeba próbować osiągnąć minimum już teraz, bo już od stycznia można uzyskiwać kwalifikacje.
Ta myśl, jak się później okazało, była zgubna. Podkręciliśmy trening do maksimum, trenowaliśmy na wskaźnik 2:10.30, co zakończyło się fatalnie. Najpierw nie ukończyłem maratonu wiosennego, a później przyszło przeciążenie kręgosłupa, a to jak wiadomo nieprzelewki. Kiedy teraz na to patrzę, wpadłem wtedy w jakąś depresję. Całe szczęście w tym najgorszym dołku trafiłem na psychologa sportowego – panią Katarzynę Selwant, która pomogła mi wyjść z opresji. Między innymi dzięki temu jesienią 2011 wróciłem do gry i życiówką 2:12.34 we Frankfurcie podtrzymałem nadzieję na kwalifikację olimpijską, przynajmniej w moim optymistycznym umyśle…
Frankfurt dał wiarę, dał nadzieję, niestety też lekką kontuzję, z którą męczyłem się do początku stycznia. Tu z pomocą przyszedł mi znakomity specjalista Dr Sokal. Do tego czasu niewiele potrenowałem. Ciągłe przerwy. Dopiero w połowie stycznia udało mi się pojechać do Kenii, który to wyjazd przez wspomniany uraz trochę się opóźnił. Byłem tam słaby, aż wstyd opowiadać, jakie treningi udało mi się zrobić, jednak góry i niepohamowana chęć wyjazdu na Igrzyska pozwolił wrócić na jako-taki poziom.
Zaraz po zjeździe pobiegłem przyzwoicie cross w Luksemburgu na 10 km. Później spędziłem 3 tygodnie w Polsce, w tym wykonałem trzy obiecujące treningi. Pojawiła się myśl, że potrenuję porządnie w marcu w Albuquerque, a także w kwietniu po powrocie do domu, czyli w decydującym okresie przygotowawczym. Na obozie w Nowym Meksyku, na mniejszej wysokości (ok. 1600 m n.p.m.), początkowo biegało się nieźle, później jednak przyszła kontuzja kości strzałkowej i ciągłe odpuszczanie, kombinowanie. To zrobiłem niezłą 40-stkę, to później musiałem coś skracać, na 10 dni przed zjazdem dopadł mnie jakiś dziwny kaszel i 2 dni przerwy, 2 dni truchtu.
Przyszły myśli, żeby może przełożyć Maraton na później. Co robić? Postanowiłem pobiec w Warszawie półmaraton i później się zastanawiać nad szczegółami. Okazało się, że jest całkiem nieźle, choć do huraoptymizmu było bardzo daleko. Wtedy usłyszałem głosy – „Ten Giżyński, to jakiś wariat, 1:04.19 i marzy o 2:10.30!”.
Nie chcę być źle zrozumiany – nie tłumaczę się w tych ostatnich akapitach, tylko pokazuję, jak realnie wyglądały moje przygotowania i jakie trudności trzeba pokonać, żeby pobić życiówkę. Można to zrobić, jak widać na moim przykładzie, nawet, gdy nie wszystko idzie jak z płatka.
Maraton w Rotterdamie zbliżał się nieubłaganie, czas zleciał szybko, trening wyglądał coraz lepiej, czyli jak być powinno, na 8 dni przed zawodami zrobiłem „dwójki”, które pokazały, że spokojnie można liczyć na rekord życiowy. We czwartek dostałem sprzęt biegowy z profesjonalnego kontraktu – pierwszy raz ze specjalnej serii dedykowanej lekkoatletom Nike – moje morale wzrosło. Po siedemnastu latach treningu się udałoJ.
Na zawody poleciałem w piątek pełen nadziei, pozytywnie nastawiony, choć lekko zestresowany. Organizatorzy odebrali mnie z lotniska razem z panem odpowiedzialnym za zatwierdzenie ewentualnego rekordu świata. Trafiam do pokoju z niemieckim maratończykiem, którego poznałem w Kenii. W sobotę było super – pogoda, samopoczucie, przyjechała też żona Ania z kumplem Kamilem. Na odprawie technicznej ustalono tempo dla mojej grupy na standard olimpijski dla Holendra – półmaraton w 65 min, a zając do 35 km, a więc niemal idealnie. Ostatnią noc przespałem nieźle, wstałem i wiedziałem, że dotrwałem do dnia próby – to zawsze ulga. Rano oddanie bidonów, lekkie śniadanko i wyjazd do specjalnej strefy oczekiwań na start, a w niej nawet łóżka z numerami startowymi każdego zawodnika. Mnóstwo osób zajmujących się elitą, wszystko dopieszczone do ostatniego szczegółu – takie standardy wcześniej miałem przyjemność odczuć startując dwa razy w Japonii. Jednym słowem atmosfera na wielki bieganie!
Stoję na starcie, czuję się dobrze, grupa silna, nastawiona na podobne cele. Wychodzimy z naszej strefy na start, wzdłuż naszej drogi po obu stronach kibice, którzy przyszli zobaczyć i wspomóc zawodników – to chwile warte każdego poświęcenia. Ostatni czas przed startem to już spokój, teraz tylko walczyć, wykrzesać z siebie jak najwięcej!
Ruszyliśmy, wydawało się dosyć spokojnie, prowadził mój znajomy Patrick Sizinger, z którym biegałem 2 razy w 2011 roku. Byłem pewien, że poprowadzi równo i tak się stało, choć od początku międzyczasy były szybsze, niż zakładano na odprawie – 5 km w 15:20, 15 km w 45:47 (na minimum odpowiednio 15:27 i 46.23), trzeba było jednak wziąć lekką poprawkę na wiatr, który na pierwszych 20 km był mniej odczuwalny i tu trzeba było wyrobić nieznaczny zapas. Półaraton przebiegłem w 1:04.39 (51 sekund zapasu), ciągle za pacemakerami obok faworyta godpodarzy Koena Raymakersa, dopingowanego bardzo żywiołowo. Bez przerwy, słyszałem jego imię, chyba z 200 razy.
Czułem się dobrze, choć nie było tak, że się nudziłem i tempo było dla mnie lekkie, kilometry jednak „uciekały” szybko, koncentrowałem się tylko przy punktach z wodą i żelami. Co 5 km znajdowały się wielkie tablice z zegarami. Na 16 km Ania podała mi nowy żel. Obawiałem się o to trochę, ale niebieski Vitarade spisał się znakomicie. Później stare wielokrotnie przetestowane żele z kofeiną na 25 i 33 km. Po półmaratonie zaczęliśmy biec pod wiatr, oczywiście za czterema zającami, ale i tak zwolniliśmy. Na 26 podbieg pod most, jakoś na 3 km zbiegało się z niego dużo łatwiej. 30 km w 1:32.34 i pierwsze oznaki poważniejszego zmęczenia (zapas spadł do 14 sekund), Ania podaje butelkę z żelem, odrywam go i biegnę z nim w ręku, żeby zjeść na 33 km, gdzie była woda do popicia.
Na 31 kilometrze, takim łatwiejszym z lekkiej długiej górki Koen popędził prowadzącego, wiedział, że dla niego tempo spadło za bardzo. Przyspieszyliśmy naprawdę znacznie. Myślałem tylko, żeby trzymać jak najdłużej, wtedy nawet jak zacznę tracić dystans, to i tak mam te kilka sekund rezerwy. Niestety po 33 kilometrze puszczam grupę, przez kilometr biegnę sam, później wychodzi przede mnie Kanadyjczyk – rewelacja, złapię się go i będzie mi łatwo, na tych kilometrach między 35,a 39 km gdzie ma wiać w twarz. Niestety nie jestem w stanie, kryzys jest już bardzo duży, nie wytrzymują nogi, znowu puszczam. Na 35 km mam 1:48.06, czyli jest jeszcze 8 sek. zapasu (tego wtedy nie wiedziałem), chwytam bidon, odkręcam go i wypijam bardzo dużo, polewam twarz, mimo, że jest chłodno, wiem, że biegnę teraz na styk na minimum. Niestety organizatorzy na odprawie technicznej mieli rację, to był najtrudniejszy odcinek, biegnąc samotnie pod wiatr zacząłem pękać, nie mogłem nic zrobić, nogi zupełnie odmówiły posłuszeństwa, mocno pracowałem, ale widziałem, że minimalnie tracę dystans do Koena i Kanadyjczyka, którzy również walczyli samotnie. Widziałem, że biegnę wolno i tracę, ale wierzyłem, że coś jeszcze z tego może być, że odrobię na ostatnich trzech łatwiejszych kilometrach.
Na 39 km skręciliśmy w lewo i wiatr ucichł, czuję, że przyspieszam, na 40 km z litością patrzę na zegar, zapamiętałem – 2:04.20, więc to już koniec… 40 sekund straty, a energii już nie ma za wiele. Wiem, że biegnę chociaż na rekord życiowy, ale jak patrzę teraz na zdjęcia, to nie zadowoliło mnie to za wiele.
Zaraz za metą widzę cieszącego się Kanadyjczyka, który wypełnił krajowe minimum do Londynu. Dziękujemy sobie za wspólny bieg przez 34 km. Za chwilę wiedzę triumfującego Hiszpana, teraz zobaczyłem, ze pobiegł 2:11.58 i zrobił hiszpańskie minimum. Później jeszcze kolega z Finlandii (2:13.10) też podnosi ręce, bo wyrobił normę. Ja szedłem sobie ze spuszczoną głową ubrać się i napić czegoś słodkiego, tylko o tym wtedy marzyłem.
Po biegu dostałem mnóstwo gratulacji, wszelkimi możliwymi drogami – super, bardzo, bardzo Wam za to dziękuję!
Teraz widzę, że mogę się jeszcze sporo poprawiać i mam ku temu wielką motywację. Jeszcze krew nie ostygła, a już chciałbym dalej trenować. Nie zmarnowałem tych ostatnich lat, nie mam sobie nic do zarzucenia, zrobiłem sporo błędów, ale przecież ciągle się uczę. Mam uczucie dobrze wykonanej roboty.
Jednak gdzieś w głębi duszy pozostał żal, uczucie bezsilności. Minimum nie ma, nie dałem rady, zabrakło niewiele, czułem się jednak przez te 33 km, że jest szansa, że osiągnę cel i nieważne, że sytuacja już za 7 km odmieniła się diametralnie. Przez te półtorej godziny byłem jakby na Igrzyskach. Może to śmiesznie brzmi, ale nie zapomnę tego nigdy.
Mimo, że nie zrobiłem tego, co chciało PZLA, mam jeszcze iskierkę nadziei, którą wzbudzają przychylni ludzie. Z kim tylko rozmawiam, dziwi się, tej całej sytuacji z minimami. Mówią nawet, żebym się nie martwił, robił swoje, że nawet o mnie powalczą. Nie wiem, jak to będzie, sam próbowałem w grudniu zapytać, dlaczego mamy takie trudne minimum na Igrzyska Olimpijskie, ale nie dostałem żadnej informacji, którą mógłbym zrozumieć. Igrzyska nie są według mnie mistrzostwami związków sportowych, tylko sportowców poświęcających całe życie dla sportu. Do tego od dzieciństwa w tych sportowców są inwestowane pieniądze – każdy z nas jeździł na wiele obozów, dostawał sprzęt, odżywki, opiekę medyczną. W końcu każdy bieg jest w pewnym stopniu dotowany z budżetu Państwa. A później, mimo tych inwestycji rezygnuje się z wysyłania sportowców na najważniejsze imprezy. Tak jakby ktoś przygotowywał się przez 4 lata do jakiejś imprezy, wydał na to przykładowo 100 tys. złotych i szkoda mu było 1 tys. złotych na bilet na zawody.
Być może czegoś nie rozumiem, ale moim zdaniem powinniśmy być wysłani na te zawody, przede wszystkim Artur Kozłowski, czy Iwona Lewandowska, którzy mogą wystartować jeszcze nie tylko na następnych Igrzyskach w Rio, ale i za 8 lat. Artur ma w tym sezonie 6-sty, a ja 9-ty wynik w Europie. Na igrzyska jadą już Heniu i Karolina – oczywiście są liderami, ale również oni woleliby z pewnością nie być w Londynie sami. Sami np. w Barcelonie musieli jechać po naukę, żeby teraz być w roli liczących się w Świecie.
Ja kończę w tym roku 31 lat, więc przychodzą dla mnie najlepsze lata, w roku Rio będę jeszcze w niezłym jak na maratończyka wieku. Może ktoś z grupy czołowych w Polsce maratończyków sprawi jakąś niespodziankę, ale bez nauki, bez doświadczenia, nigdy nie będzie optymalnego rezultatu. Nie mogę pogodzić się z tym, że będę miał dużo lepszy wynik od wielu zawodników biegnących na Igrzyskach, a będę siedział przed telewizorem. Powinienem teraz może zamilknąć, bo władze wyznaczyły zasady, ja ich nie spełniłem i koniec… nie wiem, teraz pisze to, co siedzi mi w głowie.
Chcę tylko przypomnieć, że z zasadami kwalifikacji nie zgadzało się od początku całe środowisko zawodników i trenerów. Z trenerami minima nie zostały również rzeczowo przedyskutowane. Zasady zostały narzucone przez Zarząd PZLA, nikt nie wie, kto je wymyślił i jakim kluczem się kierował rzucając takie, a nie inne wyniki jako minima.
Staram się nie mieć nadziei, ale w sumie cockolwiek by się nie stało – i tak będę biegał dalej. To przecież lubię robić najbardziej. Nawet jak boli tak, jak dzisiaj – w sześć dni po maratonie…
30 Comments
Super byłoby gdyby puści Was w 3 do Londynu, ale obojętnie jako to się potoczy gratulacje. Najważniejsza była walka i do tego przyszedł rekord życiowy. Blog to super pomysł i reklama, sam dzięki niemu dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy. Szacunek za tak częste i ciekawe wpisy. Dziękuję za emocje (ponad 2 godziny przy komputerze podczas maratonu) i powodzenia w dalszym treningu i startach!
Dzięki za taką szczerą 'ludzką’ relację, szkoda, że my, którzy te igrzyska będziemy oglądać będziemy mieli mniej emocji i mniej okazji do oglądania naszych zawodników i to z jakiś absurdalnych powodów a co jeszcze bardziej absurdalne – w zasadzie jesteście zespołowo najlepszymi maratończykami w Europie, a tzw. 'działacze’ sami tę drużynę zabijają. Trudne to do zrozumienia. I biegaj dalej, jeszcze ładnych parę lat zostało do podkręcania wyników – zrób im wszystkim za 4 lata poważny kłopot. 🙂
Ja oglądając relację na żywo widziałem Raymaekers`a wbiegającego na metę a za nim spostrzegłem białą rękę, przez chwilę skakałem ze szczęścia że to Ty i się jeszcze uda wyrobić, niestety to był Kanadyjczyk. Dostarczyłeś mi 2h11’20” ogromnych emocji i za to Ci wielkie dzięki.
Mariusz po każdym Twoim wpisie mam od razu ochotę biec na trening, zreszta najczęściej tak sie właśnie dzieje:) jesteś ikona sportowca, wzorem dla młodych ludzi i biegaczy amatorow. Osobiście podziwiam i podzielam Twoja pasje, bardzo Ci kibicuje, niezależnie od tego czy jest minimum czy go nie ma. Liczy sie walka i pasja, a w tych dziedzinach zaslugujesz na najwyższe uznanie i szacunek. Będę trzymał kciuki za rozsądek w PZLA-panowie decydenci, obejrzyjcie relacje z Barcelony i przypomnijcie sobie emocje i wzruszenia jakich dostarczył nam wtedy Mariusz!
Hej Mariusz, przecież zawsze są jeszcze w tym roku ME, to Cię nie interesuje?
@jahu, wyjątkowo w tym roku na ME nie ma maratonu…
przecież w zarzadzie jest wielu byłych zawodnikow Haczek,Chmara,Januszewski,powinni zrozumiec Twoja sytuacje.Niestety sa i tzw działacze,ktorych znajduja potem w wiosce pijanych.
poza tym,pamietam ze na ktores mistrzostwa pozwolili jechac skoczkowi wzwyz z Lodzi(nie pamietam dokladnie nazwiska) i ten zdobył chyba srebrny medal,nie majac minimum.
PS: w jednym komentarzu pytałam „a co będzie jak pobiegniesz np 2:11:20″…jakbym zgadła:)
@runnerka
no zaraz zgadłam…
znamy się trochę na bieganiu 🙂
Liczę po cichutku, że może coś Panowie wskórają, ale nadziei lepiej sobie nie robić, poza tym jeszcze Marcin Chabowski w ostatnią niedzielę kwietnia biega, więc mogę być 4-ty – to byłby dopiero poziom w naszym kraju.
Dokładnie jak napisał Kuba, w roku Igrzysk nie ma Maratonu. Będzie za 2 lata co jest oczywiście moim celem i coraz bardziej realną szansą na wysoką lokatę, może nawet bardzo wysoką 😉
Teraz próbować wracać na bieżnię, to trudna sprawa i pewne ryzyko.
Mariusz, wielkie gratulacje, jest nowy Twój osobisty rekord świata i kolejna barierą do złamania. Oczywiście szkoda tych sekund i minimum, ale nie przejmuj się. Nie teraz, to następnym razem. Oczywiście uważam, że Ty i Iwona powinniście reprezentować nasz kraj na Olimpiadzie i związek powinien dopuścić Was do zawodów.
Wielki szacunek za to co robisz i gdzie doszedleś. Każdy kto biega wie jak kosmiczny wysiłek i wiele pracy trzeba włożyć aby biegać na takim poziomie jak Ty teraz.
Dodatkowo masz rzesze fanów. Jesteś bardzo miłym człowiekiem. Miałem przyjemność poznać Ciebie gdy odbieralem pakiet w sklepie biegacza na Praska Dyche. Niech o Twojej popularności i przychylności nas kibiców świadczy obrazek z ubiegłorocznego Biegu Niepodległości gdy biegacze po nawrocie wołali Twoje imię 🙂
Dziękuję Ci za ten blog 🙂
Mariusz jesteś wzorem do naśladowania dla wielu młodych zawodników którzy marzą o tym żeby być w tym miejscu w którym aktualnie jesteś.Sam jestem takim zawodnikiem i dziękuje ci za ten blog.
Mariusz, zrobiłeś kawał zajebistej roboty i to jest Twoje, nikt Ci tego nie odbierze. Jesteś gość i pokazałeś, że do maratonu trzeba mieć jaja i umieć walczyć! Dziś jest dla mnie szczególny dzień, 10 lat temu pobiegłem pierwszy maraton w życiu, co było moim marzeniem, które się spełniło. Wierzę i życzę Tobie, aby się i Twoje marzenie spełniło.
…walka trwa!!!
Pięknie napisany dziś wpis. Tylko Mariusz zobaczmy występy naszych czy to Pekin czy nawet ostatnie ME w Barcelonie-gdzie z 4 reprezentantów dobiegłeś tylko Ty. Od razu po Barcelonie wiedziałem że PZLA zawyży wynik skoro nikomu od nas nie zależy żeby się pokazać. Chciałoby się żeby minimim było łagodniejsze, ale możesz według mnie podziękować to pozostałym kolegom którzy lekceważyli występy w barwach narodowych…
Ja osobiście myślałem (zobaczymy jak pobiegnie jeszcze Marcin Chabowski) napisać specjalny list z prośbą żeby szanowne grono z PZLA przeanalizowało jeszcze raz pewne sprawy i może jakimś cudem w wyjątkowej sytuacji wezmą trójkę najszybszych naszych maratończyków na IO do Londynu…
@runnerka
NIe jestem przekonany co do tego. Pamietam wywiad z Januszewskim, ktory stwierdzil, ze jak beda wyniki to beda i naklady na sportowca. Jest to oczywiscie bledne kolo.
Potwierdzam to co kolezanki i koledzy wyzej napisali. Minimum to jedna sprawa a szacunek i podziw do Ciebie jako czlowieka jest niezaprzeczalny i nie do przecenienia. Twoja postawa, szczerosc tego bloga i jego wplyw na nas – Twoich czytelnikow jest czyms z czego powinienes byc dumny! Brawo, dziekujemy i razem biegniemy dalej!
A ja miałem przyjemność biegać z Giżą i jego bratem dookoła osiedla, gdy byliśmy jeszcze dzieciakami. Już wtedy było widać, że Giża to prawdziwy wojownik i że nigdy nie odpuszcza (dowiedziałem sie o tym szczególnie dotkliwie, podczas jakiejś sprzeczki:)). Mariusz, gdybyś jednak pojechał na te igrzyska to ja napewno będe kibicował Ci na trasie. Pozdro z Woking pod Londynem.
Jakiś brytyjczyk z czasem po 2:13 właśnie się zakwalifikował w Londynie na… Londyn, a Mariusz nie pojedzie, co za idiotyczny nonsens! Panowie z PZLA, pójdźcie po rozum do głowy i wyślijcie po prostu nalepszą trójkę w kraju
Biorąc pod uwagę Twój aktualny wynik w maratonie i POSTAWĘ Z BARCELONY (pełen szacunek) uważam,że jesteś godzien miana olimpijczyka. Jeśli pojedziesz lub na Igrzyska pojadą osoby, którym zabrakło do minimum to jak będzie się czuł Paweł Ochal, któremu do udziału w Igrzyskach w Pekinie zabrakło 20 s. … ?
tylko porównując Pawła Ochala porównajmy minima – Mariusz pobiegł lepiej od starego minimum i to sporo – rozwiązanie powinno być takie, że jeśli zbyt mało zawodników spełnia minimum związku a zajmują na listach europejskich wysokie miejsca to związek powinien przemyśleć minimum jeszcze raz – choć z drugiej strony, gdyby nie minimum 2:10:30 pewnie wszyscy trenowaliby na 2:10:30 a tak mimo wszystko poziom się podniósł
Pozdrowienia dla Ciebie Mariusz!!!
Z jednej strony twarde zasady minimum a z drugiej strony czemu one są takie wyśrubowane. Pewnie dlatego żeby motywować do podciągania poziomu ale chyba przede wszystkim niestety chodzi o kasę by ograniczyć wysłanie zawodników na Igrzyska w Londynie i to jest bardzo smutne.
Dla nabierania doświadczenia, a także dla zapewnienia odpowiedniego poziomu sportowego bo prezentujecie wraz z Henrykiem Szotem i Arturem Kozłowskim mistrzostwo przynajmniej w europie powinni WAS dołączyć do drużyny Olimpijczyków. A tak osamotniony lider, który może złapać przeziębienie, niestrawność i nie mamy zadnego z WAS na olimpijskiej trasie. Dotyczy to również naszych pięknych Pań!!!
Podnosicie znacząco poziom naszych biegów, więc powinna WAS czekać za to nagroda, a wyśrubowane minima to tylko sztucznie stworzony szlaban przez biurokratów.
Mariusz Twoje wypowiedzi są bardzo mądre i rozsądne jak na sportowca i jak na człowieka masz Bardzo Dobrą przyszłość przed sobą w bieganiu, a później w zawodowym i rodzinnym życiu.
Życzę Wszystkiego Najlepszego — TRZYMAM KCIUKI DOPINGUJĘ !!!
W TOP10 tegorocznych europejskich list 4 Polaków, a na Igrzyska Olimpijskie pojedzie 1, to jakaś paranoja!
Trzeba być dobrej myśli i robić swoje. Ja również życzę Ci żebyś mimo wszystko pojechał do Londynu.
A ja podziękuję za tego bloga – zawsze z szeroko otwartymi oczyma czytam, o tym jak wygląda PRO w świecie maratońskim. Twoje wpisy zawsze głęboko dotykają tematu, niejednokrotnie specjalistycznie opisując przygotowania, CO JEST GIGANTYCZNYM PLUSEM. w polskim świecie sportowców wyczynowych Twój blog to dla mnie zdecydowanie numer 1!
Przeglądając powyższe zdjęcia, zwróciłem natychmiastowo uwagę na … wycieniowanie ;). W Barcelonie kopyto masz jeszcze chyba „średniodystansowe”, maksymalnie wycieniowane, zaś w latach kolejnych widać jak czworogłowy obrasta mięśniami. To efekt specyfiki dystansu maratońskiego?
Gratulując po raz kolejny niesamowitego PB, serdecznie pozdrawiam
@Krzysztof Mijas
Tylko mówimy tutaj nie o Mistrzostwach Europy, tylko o Igrzyskach Olimpijskich. Jeżeli zatem już porównywać, to patrzmy na miejsca na świecie i nie z tego roku (bo wielu czołowych zawodników zapewniło sobie start już w zeszłym roku i w tym nie startowało), tylko od momentu, kiedy można robić minima. To byłoby bardziej wiarygodne. Liczył ktoś? Tylko przed policzeniem niech każdy sobie szczerze odpowie jakie miejsce uważa za wystarczająco dobre, aby pojechać na IO: pierwsza 20? 30? 50? 100?
@cenek
Liczyłem i jeśli chodzi o Europę, to w ciągu 2 ostatnich lat mamy odpowiednio
Artur 13, a ja 14 wynik, po odjęciu 2 Rosjan, którzy nie pojadą na IO.
W świecie jest gorzej, ale spośród zawodników, którzy wystartują na Igrzyskach, nasze wyniki będą lepsze od większości. Jeszcze raz podkreślę, że moje rozczarowanie polega właśnie na tym i na wspomnieniach jak za metą w Rotterdamie, Ci których pokonałem cieszyli się z pewnej kwalifikacji.
Być może jeżeli Związek nas jednak nominuje, to biegnąc na swoim poziomie powinniśmy być w ok. pierwszej 20-stce, może 10-tce jak zaprezentujemy jeszcze wyższy poziom.
Na takich imprezach trzeba pamiętać, że wszystko jest możliwe i często faworyci zawodzą, a górę bierze doświadczenie i determinacja, trochę szczęścia, dyspozycja dnia, np. w Barcelonie miałem 30-sty wynik, a skończyłem na 12-stym miejscu.
Z czym Wam kojarzy się Idea Olimpijska?
Igrzyska to do dla mnie coś więcej niż chłodna kalkulacja, komercyjne podejście, liczenie tylko szans medalowych. To impreza dla sportowców, finał ich pracy (pisałem o tym wcześniej). Jeżeli standardy Światowe mówią 2:15, a nawet 2:18, to co stoi na przeszkodzie, żeby dawać szanse zawodnikom, którzy co rok się poprawiają, mają realne szanse na walkę o medale Mistrzostw Europy już za 2 lata, nie mówiąc o Pucharze Europy, czyli drużynówce, która będzie przy okazji Mistrzostw Europy rozgrywana. Mamy przecież już teraz 4-kę poniżej 2:11.40, a jest jeszcze kilku dobrych Maratończyków na Europejskim poziomie.
Koszt wysłania nas na Igrzyska jest praktycznie minimalny. Jakiś obóz, bilet do Londynu, bo sprzęt daje Sponsor. Oczywiście mamy łatwiejsze minima światowe niż inne konkurencje Lekkiej Atletyki, ale trzeba pamiętać, ze Maraton to najbardziej popularna konkurencja na Świecie, jeśli chodzi o czynny udział osób ją uprawiających. Kibice w każdym państwie chcą mieć swoich reprezentantów, czy może nie chcą…? – jak nie chcą, to nie ma o czym gadać 🙂 (nie odnoszę się tu do wypowiedzi Cenka, tylko ogólnie w tym temacie)
Nasz czas na wyniki sportowe jest jeszcze przed nami i jeśli nadarza się okazja, żeby zbierać doświadczenie, to moim skromnym zdaniem marnotrawstwem jest tego teraz nie wykorzystać, szczególnie jeśli Świat nas na swoje imprezy zaprasza takimi, a nie innymi minimami.
Nie oszukujmy się, ja się nie oszukuję, teraz Europejczyk, nie Afrykanin w czołówce dużego Maratonu to egzotyka, jeżeli dalej będzie się utrudniać rozwój, to za parę lat nie będzie już nikogo. IAAF wyciąga rękę, wskazuje drogę Związkom Sportowym na całym Świecie, szkoda tylko, że tak mało wyraźnie.
ja bym bardzo chciał żeby PZLA zabrała Ciebie i Artura, ale wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne. Byłoby to jednak przyznanie się może nie do błędu, ale do nieznajomości realiów. Jeśli oni (zarząd) nie będzie sam przestrzegał praw przez siebie ustalonych to kto ma to robić? Do tego stwarzałoby niebezpieczny wg związku precedens dla innych dyscyplin, a także innych dużych imprez.
Mariusz! Jesteśmy z Tobą!!
No i dziękuję za takie szczere, głębokie wpisy. Doceniam ogromnie!
🙂 🙂 🙂
jak będziesz na PCK, na jakieś Święta, to daj proszę znać, pobiegamy, ale tylko pobiegamy 😉
Dzisiaj Marcin Chabowski 2.10.08 w Niemczech, więc temat wysłania Mariusza nieaktualny…,nawet gdyby minimum było takie same jak w Pekinie to niestety Mariusz zostałby w domu…
Za rok Moskwa i MŚ 🙂