Rotterdam to piękne miasto z malowniczym portem rzecznym, podobno największym w Europie. Starsza część to muzeum dźwigów, statków i budynków w przeciekawym stylu, oczywiście gdzieniegdzie widać także tradycyjne holenderskie wiatraki i kolorowe tulipany, z których przecież Holendrzy słyną najbardziej. Jednak dla mnie najwyraźniejszym wspomnieniem będzie Rotterdam Maraton – doskonale zorganizowana impreza, żywiołowo dopingujący kibice, trochę niespełniona nadzieja…
Pisząc relację z niedzielnego biegu, nie sposób nie spojrzeć na to w dłuższej perspektywie, w końcu ostatnio wszystko „kręciło się” wokół jednego celu, a mianowicie uzyskaniu kwalifikacji na Igrzyska Olimpijskie w Londynie – na najbardziej prestiżową i pożądana przez większość sportowców imprezę świata.
Zawsze marzyłem, by zostać Olimpijczykiem, od kiedy tylko zacząłem trenować. Doskonale pamiętam Barcelone 92’, a nawet jakieś przebłyski z Seulu. Tak chyba zostałem nauczony, trenując od najmłodszych lat w duchu olimpizmu, kończąc Akademię Wychowania Fizycznego i generalnie przebywając stale w środowisku sportowców wyczynowych. Igrzyska są raz na 4 lata i nie jest to tylko czas samej walki o miejsca, ale też odzwierciedlenie pięknej dla mnie idei olimpijskiej. Igrzyska wciąż oddają dycha sportu, nie ograniczają się tylko do jego komercyjnego wymiaru, który zaczyna w tej chwili przeważać.
To są moje odczucia związane z Igrzyskami, chcę też w tym miejscu wspomnieć, kiedy i jak zacząłem inwestować poważnie w swój rozwój, jak to się wszystko zaczęło, dlaczego powstał cały ten blog i jak się rozwijał.
W 2009 roku w mojej karierze nastąpił przełom. Postanowiłem zawiesić kolce lekkoatletyczne na kołku i spróbować swoich sił na dystansie, który zawsze działał na moją wyobraźnię, ale ciągle było za wcześnie. Klub, trenerzy doradzali, żeby spróbować jeszcze sezon na bieżni, a później jeszcze następny… i tak debiut maratoński się ciągle odwlekał. Jesienią zacząłem trenować pod kątem Maratonu, do tego wziąłem sprawy w swoje ręce, zacząłem trenowałem sam, bez pomocy trenera. Dużo mnie to nauczyło, szczególnie wsłuchiwania się w siebie.
Debiut zaplanowałem w Dębnie. Spokojne treningi objętościowe i mało intensywne interwały robione na wzór tego, czego nauczyłem się przy pisaniu mojej pracy magisterskiej na AWFie, poskutkowały bardzo szybko dobrymi wynikami – najpierw w lutym 13:39 na 5km na ulicy w irlandzkim Armagh, później w marcu Mistrzostwo Polski w biegach przełajowych w Olszynie – gdzie znowu wygrałem – po 9 latach (wcześniej złoty medal zdobyłem w 2000 roku jeszcze w wieku juniora). Debiut w Dębnie poszedł nieźle – 2:15.59, ale obnażył moje braki.
Całe szczęście 4 tygodnie przed tym startem nawiązałem współpracę z trenerem Grzegorzem Gajdusem, który przekazał mi dużą wiedzę na temat przygotowań i specyfiki tego, jak się okazało, trudnego dystansu. Automatycznie trafiłem do grupy czołowych w kraju maratończyków, wiele wspólnych treningów przede wszystkim z Adamem Draczyńskim, czy Heniem Szostem pozwoliło mi szybko „wskoczyć” na niezły poziom, ale zanim jeszcze zaczęliśmy razem trenować, jesienią 2009 roku wygrałem Mistrzostwa Polski w Półmaratonie i pobiegłem drugi Maraton. Tym razem kompletnie nieudany, ale z dzisiejszej perspektywy widzę, że był to jedyny nieudany bieg tamtego sezonu.
Pod koniec 2009 roku zacząłem pisać blog. Wiedziałm, że w Europie zachodniej i Stanach to raczej standard. Zdobywając w jednym roku 3 medale Mistrzostw Polski w tym 2 złote, uwierzyłem też wtedy w swoje możliwości i postawiłem sobie jasny długoterminowy cel – minimum na Igrzyska Olimpijskie – na stronie powstał nawet licznik, wskazujący dni do startu w Londynie. Minimum kwalifikacyjne do Pekinu wynosiło 2:12 – już wtedy wiedziałem, że jestem to w stanie za te kilka lat „nabiegać”.
Blog miał kilka swoich celów. Nie ukrywam, że początkowo chodziło o stronę typowo informacyjną, pomocną w kreowania wizerunku, co przekłada się oczywiście na lepsze szanse pozyskania sponsorów. Wiadomo sport na wysokim poziomie, czyli to, w co zawsze celowałem, wymaga nakładów finansowych – im więcej i przede wszystkim lepiej zainwestujesz, tym wynik również może być lepszy. Ten cel częściowo osiągnąłem, bo mam pomoc, która z roku na rok się rozwija. Mam nadzieję, że kiedyś dojdzie do tego, że coś tam sobie odłożę. Na razie wszystko z radością inwestujęJ
Dzięki blogowi osiągnąłem jednak coś innego niż wartości materialne, a mianowicie nieocenione wsparcie kibiców, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Zainteresowanie jest duże i sukcesywnie rośnie – liczba odwiedzin, komentarzy, przesyłanych gratulacji, zapisów do grona kibiców, przeróżnych pytań i ogólnie życzliwości oraz dobrej energii. Przyjemność sprawia mi dzielenie się swoimi doświadczeniami. Wiedząc jak wyglądają różne fora np. na słynnym Onecie, bałem się początkowo, że będę musiał użerać się i niepotrzebnie denerwować. Z drugiej strony to nieuniknione i co ciekawe najwięcej takich trudnych wiadomości pokazuje się zawsze przed najważniejszą imprezą, w ostatnim tygodniu. Być może jednak walka z tego typu presją stanowi dobry trening odporności psychicznej.
W 2010 roku miałem jeden cel pośredni – Mistrzostwa Europy w Barcelonie i oczywiście poprawa poziomu sportowego. Stąd wiosną planowałem osiągnięcie minimum na mistrzostwa starego kontynentu. „Minimum” – słowo klucz, udręka polskich lekkoatletów. Aby wskoczyć na wyższy poziom przed sezonem podrzuciłem trenerowi temat Kenii. Chwyciło – w marcu 2009 polecieliśmy do Afryki nie tylko po formę, ale i przeżyć przygodę. Zakończyło się pomyślnie, choć nie bez trudności. Wprawdzie minimum nie osiągnąłem, ale Związek ugiął się wtedy i włączył mnie do reprezentacji jako trzeciego do drużyny maratońskiej. Barcelona i same przygotowania, to było spełnienie marzeń – koszulka z orłem, jakiś nieopisany duch rywalizacji, cała atmosfera imprezy rangi mistrzowskiej. Myślę, że pobiegłem dobrze, na miarę swoich aktualnych możliwości, trochę źle taktycznie, ale nauka jaką wyniosłem z tego startu, jest nie do przecenienia. Ostatecznie skończyłem na 12. miejscu, czas nie miał znaczenia, szczególnie, że to letni maraton, więc trudne warunki pogodowe (notabene w takich czuję się najlepiej, wygrywam wtedy z wieloma teoretycznie lepszymi zawodnikami od siebie).
Po Barcelonie blog eksplodował, mnóstwo wpisów, podziękowania , gratulacje, aż boję się pomyśleć co by było, gdybym był wyżej J
Udało się od razu pozyskać Sponsora – markę Powerade, który wspomaga mnie do dzisiaj. Ugruntowałem też swoją współpracę z Nike, dzięki czemu o znakomity sprzęt nie musze się martwić w ogóle.
Rok 2011 było trudny z dwóch przyczyn. Nie zapanowałem nad sobą, swoimi ambicjami, być może zbyt uwierzyłem po Barcelonie i kiedy dowiedziałem się, że PZLA przesunęło poprzeczkę z 2:12 na 2:10.30, początkowo poczułem się oszukany. Ale tłumaczyłem sobie: Ok, świat idzie do przodu, w prawdzie nie o 1,5 minuty w ciągu 4 lat, ale trudno… Trzeba próbować osiągnąć minimum już teraz, bo już od stycznia można uzyskiwać kwalifikacje.
Ta myśl, jak się później okazało, była zgubna. Podkręciliśmy trening do maksimum, trenowaliśmy na wskaźnik 2:10.30, co zakończyło się fatalnie. Najpierw nie ukończyłem maratonu wiosennego, a później przyszło przeciążenie kręgosłupa, a to jak wiadomo nieprzelewki. Kiedy teraz na to patrzę, wpadłem wtedy w jakąś depresję. Całe szczęście w tym najgorszym dołku trafiłem na psychologa sportowego – panią Katarzynę Selwant, która pomogła mi wyjść z opresji. Między innymi dzięki temu jesienią 2011 wróciłem do gry i życiówką 2:12.34 we Frankfurcie podtrzymałem nadzieję na kwalifikację olimpijską, przynajmniej w moim optymistycznym umyśle…
Frankfurt dał wiarę, dał nadzieję, niestety też lekką kontuzję, z którą męczyłem się do początku stycznia. Tu z pomocą przyszedł mi znakomity specjalista Dr Sokal. Do tego czasu niewiele potrenowałem. Ciągłe przerwy. Dopiero w połowie stycznia udało mi się pojechać do Kenii, który to wyjazd przez wspomniany uraz trochę się opóźnił. Byłem tam słaby, aż wstyd opowiadać, jakie treningi udało mi się zrobić, jednak góry i niepohamowana chęć wyjazdu na Igrzyska pozwolił wrócić na jako-taki poziom.
Zaraz po zjeździe pobiegłem przyzwoicie cross w Luksemburgu na 10 km. Później spędziłem 3 tygodnie w Polsce, w tym wykonałem trzy obiecujące treningi. Pojawiła się myśl, że potrenuję porządnie w marcu w Albuquerque, a także w kwietniu po powrocie do domu, czyli w decydującym okresie przygotowawczym. Na obozie w Nowym Meksyku, na mniejszej wysokości (ok. 1600 m n.p.m.), początkowo biegało się nieźle, później jednak przyszła kontuzja kości strzałkowej i ciągłe odpuszczanie, kombinowanie. To zrobiłem niezłą 40-stkę, to później musiałem coś skracać, na 10 dni przed zjazdem dopadł mnie jakiś dziwny kaszel i 2 dni przerwy, 2 dni truchtu.
Przyszły myśli, żeby może przełożyć Maraton na później. Co robić? Postanowiłem pobiec w Warszawie półmaraton i później się zastanawiać nad szczegółami. Okazało się, że jest całkiem nieźle, choć do huraoptymizmu było bardzo daleko. Wtedy usłyszałem głosy – „Ten Giżyński, to jakiś wariat, 1:04.19 i marzy o 2:10.30!”.
Nie chcę być źle zrozumiany – nie tłumaczę się w tych ostatnich akapitach, tylko pokazuję, jak realnie wyglądały moje przygotowania i jakie trudności trzeba pokonać, żeby pobić życiówkę. Można to zrobić, jak widać na moim przykładzie, nawet, gdy nie wszystko idzie jak z płatka.
Maraton w Rotterdamie zbliżał się nieubłaganie, czas zleciał szybko, trening wyglądał coraz lepiej, czyli jak być powinno, na 8 dni przed zawodami zrobiłem „dwójki”, które pokazały, że spokojnie można liczyć na rekord życiowy. We czwartek dostałem sprzęt biegowy z profesjonalnego kontraktu – pierwszy raz ze specjalnej serii dedykowanej lekkoatletom Nike – moje morale wzrosło. Po siedemnastu latach treningu się udałoJ.
Na zawody poleciałem w piątek pełen nadziei, pozytywnie nastawiony, choć lekko zestresowany. Organizatorzy odebrali mnie z lotniska razem z panem odpowiedzialnym za zatwierdzenie ewentualnego rekordu świata. Trafiam do pokoju z niemieckim maratończykiem, którego poznałem w Kenii. W sobotę było super – pogoda, samopoczucie, przyjechała też żona Ania z kumplem Kamilem. Na odprawie technicznej ustalono tempo dla mojej grupy na standard olimpijski dla Holendra – półmaraton w 65 min, a zając do 35 km, a więc niemal idealnie. Ostatnią noc przespałem nieźle, wstałem i wiedziałem, że dotrwałem do dnia próby – to zawsze ulga. Rano oddanie bidonów, lekkie śniadanko i wyjazd do specjalnej strefy oczekiwań na start, a w niej nawet łóżka z numerami startowymi każdego zawodnika. Mnóstwo osób zajmujących się elitą, wszystko dopieszczone do ostatniego szczegółu – takie standardy wcześniej miałem przyjemność odczuć startując dwa razy w Japonii. Jednym słowem atmosfera na wielki bieganie!
Stoję na starcie, czuję się dobrze, grupa silna, nastawiona na podobne cele. Wychodzimy z naszej strefy na start, wzdłuż naszej drogi po obu stronach kibice, którzy przyszli zobaczyć i wspomóc zawodników – to chwile warte każdego poświęcenia. Ostatni czas przed startem to już spokój, teraz tylko walczyć, wykrzesać z siebie jak najwięcej!
Ruszyliśmy, wydawało się dosyć spokojnie, prowadził mój znajomy Patrick Sizinger, z którym biegałem 2 razy w 2011 roku. Byłem pewien, że poprowadzi równo i tak się stało, choć od początku międzyczasy były szybsze, niż zakładano na odprawie – 5 km w 15:20, 15 km w 45:47 (na minimum odpowiednio 15:27 i 46.23), trzeba było jednak wziąć lekką poprawkę na wiatr, który na pierwszych 20 km był mniej odczuwalny i tu trzeba było wyrobić nieznaczny zapas. Półaraton przebiegłem w 1:04.39 (51 sekund zapasu), ciągle za pacemakerami obok faworyta godpodarzy Koena Raymakersa, dopingowanego bardzo żywiołowo. Bez przerwy, słyszałem jego imię, chyba z 200 razy.
Czułem się dobrze, choć nie było tak, że się nudziłem i tempo było dla mnie lekkie, kilometry jednak „uciekały” szybko, koncentrowałem się tylko przy punktach z wodą i żelami. Co 5 km znajdowały się wielkie tablice z zegarami. Na 16 km Ania podała mi nowy żel. Obawiałem się o to trochę, ale niebieski Vitarade spisał się znakomicie. Później stare wielokrotnie przetestowane żele z kofeiną na 25 i 33 km. Po półmaratonie zaczęliśmy biec pod wiatr, oczywiście za czterema zającami, ale i tak zwolniliśmy. Na 26 podbieg pod most, jakoś na 3 km zbiegało się z niego dużo łatwiej. 30 km w 1:32.34 i pierwsze oznaki poważniejszego zmęczenia (zapas spadł do 14 sekund), Ania podaje butelkę z żelem, odrywam go i biegnę z nim w ręku, żeby zjeść na 33 km, gdzie była woda do popicia.
Na 31 kilometrze, takim łatwiejszym z lekkiej długiej górki Koen popędził prowadzącego, wiedział, że dla niego tempo spadło za bardzo. Przyspieszyliśmy naprawdę znacznie. Myślałem tylko, żeby trzymać jak najdłużej, wtedy nawet jak zacznę tracić dystans, to i tak mam te kilka sekund rezerwy. Niestety po 33 kilometrze puszczam grupę, przez kilometr biegnę sam, później wychodzi przede mnie Kanadyjczyk – rewelacja, złapię się go i będzie mi łatwo, na tych kilometrach między 35,a 39 km gdzie ma wiać w twarz. Niestety nie jestem w stanie, kryzys jest już bardzo duży, nie wytrzymują nogi, znowu puszczam. Na 35 km mam 1:48.06, czyli jest jeszcze 8 sek. zapasu (tego wtedy nie wiedziałem), chwytam bidon, odkręcam go i wypijam bardzo dużo, polewam twarz, mimo, że jest chłodno, wiem, że biegnę teraz na styk na minimum. Niestety organizatorzy na odprawie technicznej mieli rację, to był najtrudniejszy odcinek, biegnąc samotnie pod wiatr zacząłem pękać, nie mogłem nic zrobić, nogi zupełnie odmówiły posłuszeństwa, mocno pracowałem, ale widziałem, że minimalnie tracę dystans do Koena i Kanadyjczyka, którzy również walczyli samotnie. Widziałem, że biegnę wolno i tracę, ale wierzyłem, że coś jeszcze z tego może być, że odrobię na ostatnich trzech łatwiejszych kilometrach.
Na 39 km skręciliśmy w lewo i wiatr ucichł, czuję, że przyspieszam, na 40 km z litością patrzę na zegar, zapamiętałem – 2:04.20, więc to już koniec… 40 sekund straty, a energii już nie ma za wiele. Wiem, że biegnę chociaż na rekord życiowy, ale jak patrzę teraz na zdjęcia, to nie zadowoliło mnie to za wiele.
Zaraz za metą widzę cieszącego się Kanadyjczyka, który wypełnił krajowe minimum do Londynu. Dziękujemy sobie za wspólny bieg przez 34 km. Za chwilę wiedzę triumfującego Hiszpana, teraz zobaczyłem, ze pobiegł 2:11.58 i zrobił hiszpańskie minimum. Później jeszcze kolega z Finlandii (2:13.10) też podnosi ręce, bo wyrobił normę. Ja szedłem sobie ze spuszczoną głową ubrać się i napić czegoś słodkiego, tylko o tym wtedy marzyłem.
Po biegu dostałem mnóstwo gratulacji, wszelkimi możliwymi drogami – super, bardzo, bardzo Wam za to dziękuję!
Teraz widzę, że mogę się jeszcze sporo poprawiać i mam ku temu wielką motywację. Jeszcze krew nie ostygła, a już chciałbym dalej trenować. Nie zmarnowałem tych ostatnich lat, nie mam sobie nic do zarzucenia, zrobiłem sporo błędów, ale przecież ciągle się uczę. Mam uczucie dobrze wykonanej roboty.
Jednak gdzieś w głębi duszy pozostał żal, uczucie bezsilności. Minimum nie ma, nie dałem rady, zabrakło niewiele, czułem się jednak przez te 33 km, że jest szansa, że osiągnę cel i nieważne, że sytuacja już za 7 km odmieniła się diametralnie. Przez te półtorej godziny byłem jakby na Igrzyskach. Może to śmiesznie brzmi, ale nie zapomnę tego nigdy.
Mimo, że nie zrobiłem tego, co chciało PZLA, mam jeszcze iskierkę nadziei, którą wzbudzają przychylni ludzie. Z kim tylko rozmawiam, dziwi się, tej całej sytuacji z minimami. Mówią nawet, żebym się nie martwił, robił swoje, że nawet o mnie powalczą. Nie wiem, jak to będzie, sam próbowałem w grudniu zapytać, dlaczego mamy takie trudne minimum na Igrzyska Olimpijskie, ale nie dostałem żadnej informacji, którą mógłbym zrozumieć. Igrzyska nie są według mnie mistrzostwami związków sportowych, tylko sportowców poświęcających całe życie dla sportu. Do tego od dzieciństwa w tych sportowców są inwestowane pieniądze – każdy z nas jeździł na wiele obozów, dostawał sprzęt, odżywki, opiekę medyczną. W końcu każdy bieg jest w pewnym stopniu dotowany z budżetu Państwa. A później, mimo tych inwestycji rezygnuje się z wysyłania sportowców na najważniejsze imprezy. Tak jakby ktoś przygotowywał się przez 4 lata do jakiejś imprezy, wydał na to przykładowo 100 tys. złotych i szkoda mu było 1 tys. złotych na bilet na zawody.
Być może czegoś nie rozumiem, ale moim zdaniem powinniśmy być wysłani na te zawody, przede wszystkim Artur Kozłowski, czy Iwona Lewandowska, którzy mogą wystartować jeszcze nie tylko na następnych Igrzyskach w Rio, ale i za 8 lat. Artur ma w tym sezonie 6-sty, a ja 9-ty wynik w Europie. Na igrzyska jadą już Heniu i Karolina – oczywiście są liderami, ale również oni woleliby z pewnością nie być w Londynie sami. Sami np. w Barcelonie musieli jechać po naukę, żeby teraz być w roli liczących się w Świecie.
Ja kończę w tym roku 31 lat, więc przychodzą dla mnie najlepsze lata, w roku Rio będę jeszcze w niezłym jak na maratończyka wieku. Może ktoś z grupy czołowych w Polsce maratończyków sprawi jakąś niespodziankę, ale bez nauki, bez doświadczenia, nigdy nie będzie optymalnego rezultatu. Nie mogę pogodzić się z tym, że będę miał dużo lepszy wynik od wielu zawodników biegnących na Igrzyskach, a będę siedział przed telewizorem. Powinienem teraz może zamilknąć, bo władze wyznaczyły zasady, ja ich nie spełniłem i koniec… nie wiem, teraz pisze to, co siedzi mi w głowie.
Chcę tylko przypomnieć, że z zasadami kwalifikacji nie zgadzało się od początku całe środowisko zawodników i trenerów. Z trenerami minima nie zostały również rzeczowo przedyskutowane. Zasady zostały narzucone przez Zarząd PZLA, nikt nie wie, kto je wymyślił i jakim kluczem się kierował rzucając takie, a nie inne wyniki jako minima.
Staram się nie mieć nadziei, ale w sumie cockolwiek by się nie stało – i tak będę biegał dalej. To przecież lubię robić najbardziej. Nawet jak boli tak, jak dzisiaj – w sześć dni po maratonie…