Pokonałem maraton olimpijski w Paryżu!!! Biegłem tą samą trasą, co najlepsi maratończycy tego samego dnia, kilka godzin wcześniej i przekroczyłem tą samą metę pod wieżą Eiffla. Choć nie była to rywalizacja o olimpijskie medale, ale bieg towarzyszący, to atmosfera była niesamowita, poczułem ducha Igrzysk i jak zawsze zostawiłem na trasie serce… i zyskałem coś, czego bardzo potrzebowałem!
Historia tego biegu jest taka, ze już parę lat temu Francuzi postanowili zorganizować w Paryżu igrzyska wyjątkowe pod względem zaangażowania społeczeństwa do aktywnego w nich udziału. Zawody miały z założenia wyjść bardziej do ludzi, opuścić mury stadionu na otwarciu Igrzysk. W ramach tych działań zorganizowano po raz pierwszy w historii maraton na trasie olimpijskiej dla 20 tys. biegaczy amatorów + bieg na 10 km dla takiej samej liczby startujących.
Pomyślałem sobie – wow – muszę tam być!
Niestety początek zdobywania możliwości udziału nie był jakoś specjalnie promowany i był strasznie zawiły. Strona informacyjna działała słabo i przegapiłem część aktywności, które mogły zapewnić udział w biegu. Korzystałem z aplikacj Paris2024, wystartowałem w blisko 50 różnych wyzwaniach, żeby zdobyć numer startowy, jednak bezskutecznie… Aż wreszcie pod koniec marca tego roku Bridgestone Polska ogłosiło u siebie na facebooku konkurs: „Dlaczego to Ty masz wystartować podczas Igrzysk w Paryżu?”
Napisałem swoją historię, wielu biegaczy i kibiców mnie poparło – Wam należą się wielkie podziękowania!
Udało się! Ale byłem szczęśliwy!!! Trasę i jej trudność znałem już dobrze, bo wraz z Anią Bańkowską, Izą Paszkiewicz i od niedawna Kamilem Karbowiakiem robiliśmy wszystko, żeby zakwalifikować się do reprezentacji olimpijskiej do Paryża.
Informacja o tym, że uda mi się wystartować w Paryżu zbiegła się z wyjazdem na obóz do Międzyzdrojów. Wtedy jakby coś przeskoczyło w moim organizmie. Kontuzje, które co chwilę stopowały przygotowania nagle odpuściły. Moje ciało jest sprytne i nie znosi „pary w gwizdek”. Zawsze tak było, że tylko inspirujący cel powodował mobilizację i nagle wszystko przychodziło łatwiej.
Nie obyło się oczywiście bez problemów. Zaraz po powrocie z ok. 10-dniowego zgrupowania wpadłem w wir obowiązków, zaraz przyszło znacznie gorsze samopoczucie, dlatego musiałem stonować zapał i wróciłem do marnych 50-70 km przebieganych tygodniowo, zwolnić prędkości na treningach, a objętość ponownie uzupełniałem rowerem i pływaniem, żeby odciążyć układ ruchu. Postanowiłem, że przygotowania będą oparte o triathlon, żeby zbudować dużą wydolność, ale przede wszystkim dotrwać w zdrowiu do 10 sierpnia!
Wiedziałem, że kluczem będzie przygotowanie siłowe z uwagi na trudność trasy.
Specyficzne na podbiegach i zbiegach, a także ogólne z ćwiczeniami core i typowo siłowymi. Szło to trochę jak po grudzie, ale postępy były. O ile zwykłe brzuszki, grzbiety i proste ćwiczenia z własnym ciężarem, które część z Was zna z mojej serii ćwiczeń „Sprawność Biegacza”, przychodziły z łatwością, to bardziej specjalistyczne – przysiady bułgarskie, zeskoki w głąb, wspięcia na śródstopie, wstępowanie, półprzysiady itp.. Po tym nogi miałem zwykle mocno zmęczone i spięte, dlatego czekałem nawet 10-14 dni do następnego takiego treningu. Zbiegi i podbiegi robiłem z podobną regularnością. Najlepszy trening specjalistyczny realizowałem na trasie warszawską ulicą Karowa – szybko pod górkę ok. 700 m, nawrót i mocno w dół. W okolicy nie było nic bardziej wymagającego. Do tego był rower dość regularnie – 2 razy w tygodniu, który działał szczególnie na mięśnie 4-głowe ud – kluczowe przy karkołomnych zbiegach.
Na początku maja był też krótki obóz w Szklarskiej Porębie, gdzie zaliczyłem podbieg na Szrenicę i mocy zbieg z Łabskiego Szczytu. Udało się też przesuwać prędkości na progu przemian beztlenowych, jednak to też szło mozolnie. Najsłabiej poprawiałem się w strefie tlenowej kształtującej – niezwykle ważnej w treningu maratońskim. Tak naprawdę dopiero w lipcu zaczęło to dobrze wyglądać. Na dużym komforcie biegałem po 3:40/km.
3 starty w triathlonach pokazały, że wydolność jest duża, że budowla, jaką miała być forma na 1 konkretny dzień – 10 sierpnia zaczyna nabierać kształtów.
Robiłem sporo zabaw biegowych na krótkich odcinkach, ciągle przekładając zabranie się za najważniejsze, czyli III zakres – dłuższe bieganie pod progiem przemian beztlenowych. Ciągle nie byłem na to gotów lub wypadały starty, w tym niezaplanowany półmaraton w Sarajewie dla Reprezentacji Wojska Polskiego, który wyszedł bardzo obiecująco, bo pobiegłem bez specjalnych przygotowań 1:08.09, a więc szansa na złamanie 2:20 w Maratonie nie była abstrakcją.
Żeby wystartować w Paryżu musiałem przedstawić certyfikat medyczny. Podszedłem do sprawy solidnie i zrobiłem szereg badań, jak każdy olimpijczyk. Wyszły bardzo dobrze. Wszystko „na zielono”. Nawet cholesterol, z którym miałem w ostatnich lata problemy. Lekarz sportowy podsumował, że jestem okazem zdrowia i tak się czułem. O to głównie walczyłem, bo zawsze, kiedy zdrowie było idealne, zawsze forma budowała się na wysoki poziom. Najpierw dbałem o ten aspekt, a dalej o realizację kilometrów, temp itd… Niestety to poczucie blokowało dłuższe i mocniejsze bieganie. Być może zbyt mało zaryzykowałem.
Pod koniec czerwca, w kluczowym momencie przygotowań pojechaliśmy na wakacje, które zostały zaplanowane dużo wcześniej, przyklepane i opłacone akurat w momencie, kiedy moja wiara w wyjazd na Igrzyska opadła… To nie był idealny wyjazd, bo nad morze i daleko samochodem. Udało się tam bardzo dobrze potrenować, jednak to nie były góry, a te zawsze budowały mnie najlepiej i szczególnie by się przydały na paryskiej trasie. Starałem się o tym nie myśleć, bo i tak nic by to nie zmieniło. Planem był namiot hipoksyjny, który po raz kolejny nie doszedł do skutku, ponieważ ciągle nie było na to sposobności we wirze codziennych obowiązków…Za to z pewnością przyzwyczaiłem organizm do upału!
Dużo pomagało pływanie, które sprawiało, że stałem się sprawniejszy, silniejszy, zwarty w sobie, poprawiło się oddychanie, choć udawało się przepływać zaledwie 2-2,5 kilometra tygodniowo.
Objętość biegowa poza trzema wspomnianymi wyjazdami nie przekraczała 75 km tygodniowo. Kiedyś bym powiedział, że robię ciągłe roztrenowanie. W ostatnim miesiącu jednak coś drgnęło i dobijałem do setki, a kiedy ją przekraczałem, czułem się pewniejszy. Najwięcej wybiegałem 125 km.
Ostatnim sprawdzianem był Bieg Powstania Warszawskiego. Równo 2 tygodnie przed Maratonem na Igrzyskach. Na trasie ze zbiegami i podbiegami, o tej samej wieczornej porze – idealnie! Choć być może lepiej byłoby zrobić trening podprogowy na długich odcinkach. Wahałem się z tym długo.
Poszło dobrze, bo z pełnego opakowania treningowego, czyli bez odpoczywania przed startem. Liczyłem, że po tym czasie forma będzie rosła i będzie szczyt dokładnie wtedy, kiedy trzeba! Byłem bardzo dobrze nastawiony! Czułem, że mogę w idealnych warunkach łamać 2:20.
Na miejscu
Logistyka przyjazdu poszła sprawnie. Cieszyłem się na zobaczenie Igrzysk. Już po przylocie w czwartek zorientowałem się, że wieczory są gorące. Wielkie miasto oddaje ciepło, a wiadomo było, że weekendowe upały dopiero nadchodzą. W piątek rano jechaliśmy na stadion. Wyszliśmy akurat w porze startu maratończyków olimpijczyków – było chłodno, przyjemnie rześko. Od razu pomyślałem sobie…ale będzie mocne bieganie, a ja będę się gotował. Jednak zaraz… przecież to moja największa siła!
Stadion Stade de France niesamowity! Jeszcze czegoś takiego nie widziałem, a przede wszystkim nie słyszałem. Tumult, kiedy startowali Francuzi były tak duży, że dzieciaki tylko zasłaniały uszy i kładły się nam na kolanach – wariactwo!
Nie przynieśliśmy niestety szczęścia naszym sportowcom w sztafetach, Pii na płotkach, czy Adzie Sułek w wieloboju, jednak wrażenia były pierwszorzędne. Mieliśmy bilet z hospitality. Spodziewaliśmy się kanapki i kawy w plastikowym kubeczku, a tu jedzenie jak w 5 gwiazdkowym hotelu + pomysłowe aktywności sportowe, darmowe, profesjonalne zdjęcia. Wyeksponowany znicz olimpijski, wielki telebim na strefę rozgrzewkową i stadion: „elegancja Francja”.
W sobotę rano oczywiście oglądaliśmy na żywo Maraton męski. Stawiliśmy się z zapasem czasowym na 10-tym kilometrze. W cieniu było wręcz chłodno – 17 stopni Celsjusza. Sprawdziliśmy 5 km w aplikacji, a tu tylko 15:40, a więc jasne było, że zaczynają bardzo ostrożnie. Przybiegła wielka grupa, a w niej między innymi Elioud Kipchoge w diamentowej opasce chłodzącej, Kennenisa Belke i inne gwiazdy biegów długich. Dobrze było ich zobaczyć na żywo!
Przeszliśmy na drugą stronę Sekwany na 37 km trasy. Pierwszy przybiegł Tamirat Tola. Wygrał w Walencji w ubiegłym roku! Tuż za nim grupa pościgowa z brązowym medalistą z Tokio Belgiem Abdi Bashirem, znakomity Kenijczyk Bensonem Kipruto(PB 2:02.16). Blisko za Nimi Anglik Emile Cairess! Szok, że jest tak blisko – to v-ce Mistrz Europy w przełajach z 2022 roku – to Mu się zdecydowanie przydało na takiej trasie. Zaraz za nimi w białych koszulkach dwaj Amerykanie. Zapowiadało się wiele wyników mocno poniżej 2:10. Kosmos! Było już ciepło, ale nie był to upał. W cieniu ludzie stali w bluzach – to były warunki na wynik, tylko ta trasa. Pomyślałem, że przy takich rezultatach, rekordzie olimpijskim Toli, wcale nie może być aż tak trudna…
Największe wrażenie zrobił na mnie doping – kibice dawali z siebie wszystko, w większości wyposażeni we flagi narodowe.
Od godziny 11 do wieczora starałem się wypocząć, dobrze się nawodnić wodą i izotonikiem. Temperatura rosła. Maksymalnie sięgnęła 31 stopni. Zjadłem lekki posiłek – makaron z sosem pomidorowym, trochę indyka i bagietki. Uwielbiam Francję za ich pieczywo, które wcinałem w dniu maratonu na śniadanie z masłem i dżemem, na drugie śniadanie banan i croissant, a na wczesną kolację znowu bagietka z dżemem + jeszcze banan na 2 godziny przed biegiem.
Wyjechaliśmy metrem po 19-stej, czyli 2 godziny przed startem. Było gorąco, powietrze stało. Dotarliśmy na start biegu, skąd trzeba było pokonać około kilometr marszem do wejścia do strefy. Wszędzie morze ludzi.
Na rozgrzewkę założyłem kamizelkę chłodzącą, dzięki czemu nie przegrzewałem się. Kupiłem ją 2018 roku przed Mistrzostwami Europy w Berlinie. Przeznaczona jest dla pracowników, którzy latem działają w budownictwie.
Czas do startu minął szybko, bo trzeba było jeszcze przebić się na czoło biegu, co wcale nie było proste, bo wielu chciało ustawić się na przodzie. Dotarliśmy przed słynny Hotel de Ville Na linii startu gwiazdy sportu i celebryci. Między innymi Amelie Mauresmo, która również pobiegła. Chwilę przed biegiem tradycyjne wybicie rytmu specjalną laską… co miało miejsce przy wszystkich rozpoczęciach rywalizacji na igrzyskach. W Paryżu to typowe dla wydarzeń kulturalnych.
Atmosfera niesamowita, podniosła z uwagi na Igrzyska, ale luźna i bardzo wesoła. Po obu stronach pierwszych 100 m telebimy wyświetlające na zmianę grafiki igrzysk i motywacyjne hasła. Wokół mnóstwo kibiców z flagami. Wszyscy mocno podekscytowani! Spiker na zmianę po francusku i angielsku nie przerywał nawet na chwilę.
Ruszyliśmy! Ja spokojnie. Długo staliśmy w strefie startu bez możliwości dynamiczniejszej rozgrzewki wiec trzeba się było dogrzać początkiem dystansu. Cała trasa otoczona szczelnie kibicami, a w tle piękne Paryskie kamienice. Biegłem na ok. 20-stej pozycji, a czas pierwszego kilometra zatrzymał się na 3:12. Zdecydowanie za szybko jak na moje plany i możliwości, ale to normalne, że otwarcie jest szybsze przy takiej energii płynącej z imprezy.
Nie czułem ciepła. Sprawdziłem, czy czapeczka autorsko opracowana już w 2010 roku przed Mistrzostwami Europy w Barcelonie ma jeszcze powtykane w specjalne kieszonki kostki lodu. Były i to wcale nie małe. Nie roztopiły się w ciągu ostatnich 30 minut. Żona musiała stoczyć o nie bój z kelnerem. Nie chciał dać dodatkowych 10 kostek lodu przy rachunku 23 euro za 4 napoje… Ceny w Paryżu na czas Igrzysk też były specjalne!
Drugi kilometr w ok. 3:20, kolejny 3:18, a więc idealnie. Tempo bardzo komfortowe. Zastanawiałem się, czy nie przyspieszyć, bo sporo chłopaków zaczynało mi uciekać. Przypomniałem sobie jednak poranny Maraton. Jak tam biegacze rozłożyli siły, wiedziałem jaka jest teraz temperatura, a ta tuż przed startem wynosiła 28 stopni. Wiedziałem, że nie ma żartów i że wszystko rozegra się znacznie później. Każda sekunda za szybko na początku może zamienić się w ich wielokrotność na końcówce.
Dalej też calutka trasa, po obu stronach była obstawiona kibicami. Z flagami, wystawionymi dłońmi do 5-tek. Krzyczącymi jak oszalali. Najwięcej osób było w Luwrze, tuż przy słynnej szklanej piramidzie.
Na 5-tym kilometrze Radek Dudycz – mój pogromca z debiutu maratońskiego w 2009 roku. Bardzo żywiołowo kibicujący – dzięki Radek i miło Cię znowu spotkać!
5 km w 16:53, a więc ciut wolniej niż zakładałem, czułem się bardzo komfortowo, więc trochę starałem się przyspieszyć.
Kolejne kilometry przebiegały wzdłuż Sekwany, na ósmym przepiękny widok na Wierzę Eifla. Kilka tuneli, gdzie biegacz z Kolumbii uciekał mi na podbiegach. Biegał wysoko na śródstopiu, łydki miał oklejone tejpami. Wyglądał w swoich Hokach na dobrego biegacza. Na tym, etapie trasy ok. 10-tego kilometra byłem już na 4-6 pozycji. 2 pierwsi biegacze mocno odbiegli do przodu.
Równo na 10-tym moi ludzie. Piątka z Filipkiem, nie dałem rady przybić Zosi. Zakodowałem sobie, że na 37 kilometrze będę się lepiej starał.
Zapadła ciemność. Trasa prowadziła raz węższymi uliczkami, raz szerokimi drogami. Wszystko wśród drzew i wszędzie obecnych kibiców.
Do 15-stki biegłem samotnie, w koszulce z Orzełkiem na piersi i napisem Polska na plecach, co poza ciągłymi okrzykami Mariusz z numeru startowego, wywoływały dodatkowy doping Poland, Polska nawet łamane dzień dobry, czy jeszcze bardziej żywiołowy doping Polaków.
Nie skłamię, jak napiszę, że Polska usłyszałem przynajmniej 100 razy!
Na 15-stce zacząłem doganiać Kolumbijczyka. Zbliżałem się nieznacznie. Wcześniej widziałem jak nonszalancko pokonuje zakręty, co coraz bardziej przekonywało mnie, że zaraz będzie mój. Za chwilę zaczął się podbieg, który miał potrwać 5,5 km. Początkowo kształtował się łagodnie, choć miał fragmenty bardziej strome, ale też momenty wypłaszczenia i niewielkich zbiegów. Na ok. 17-stce doszedłem mojego rywala, który początkowo przytrzymał, ale na kolejnym podbiegu poczułem, że już odstaje.
Wysforowałem się zatem na 3-pozycję. Tak przynajmniej myślałem, choć pewności nie miałem. To było szalenie motywujące. Być na podium takiego biegu – bezcenne. W tym momencie jeszcze bardziej poczułem zew do walki.
Wiadomo, że Maraton Puor Tous był dla większości okazją na przebiegnięcie trasy, poczucia klimatu Igrzysk, zabawy w strefie pełnego komfortu. Dla mnie było to jednak coś więcej. Miałem tu plan powalczyć na całego. W głowie miałem ciągle plan – luźne 15 km, podbieg na zaliczenie, jak najmniejszym kosztem sił – dokładnie jak wpis Amerykanina Connera Manza na Stravie zamieszczony świeżo po porannym Maratonie. Wbiec najmniejszym kosztem sił, ale oczywiście żywym tempem, żeby finalnie powalczyć o jak najwyższe miejsce, zatem nie może być zbyt zachowawczo.
Picie było co 5 km, a czasem nawet częściej. Piłem po 2 kubki wody, często jeszcze 2 wylewając na siebie. Były to kubki spore – przynajmniej 250 ml. z twardego plastiku, które to trzeba było wrzucać do specjalnych koszy – robiłem to niedbale, oszczędzając energię, ale trafiałem za każdym razem, co wywoływało dodatkowy aplauz wolontariuszy ubranych jednolicie i świetnie kibicujących!
Tuż przed 20 kilometrem, gdzie było większe przewyższenie zacząłem zbliżać się do kolejnego rywala, który uciekł mi w pewnym momencie na nawet 300-400 m. Na stromym podbiegu dogoniłem go bardzo szybko. Mocno oddychał, dyszał. Na zbiegu przytrzymał, ale już do półmaratonu dobiegłem sam. To był bardzo stromy zbieg – pokonałem go szybko. Byłem z siebie zadowolony. Czas na zegarze pokazywał godzinę, a nie czas od startu. Nie sprawdzałem międzyczasów na zegarku, tylko obliczałem sobie kolejne piątki. Półmaraton pokonałem z czasem 1:12.41. Spodziewałem się po cichu, że będzie ciut szybciej, jednak w tej temperaturze… nie ma co narzekać. Nie biegłem na wynik, a na miejsca, a tak naprawdę chodziło o pokonanie trasy w sposób najbardziej optymalny, jakby rywali wcale nie było.
Byłem zadowolony, że jestem drugi, a z oddali widziałem jakieś migające światła pilota biegu, więc nie moglem mieć większej straty niż jakieś 500 m. Tego trzymałem się przez następne 10 kilometrów. Dokładnie tak samo jak w opisie Amerykanina – każdy zakręt odbierał i zaraz oddawał nadzieję.
Zjadłem żel z kieszonki – duży odkręcany Enervit. Biegłem równym, żywym tempem. Kilometry uciekały szybko aż do ogromnego podbiegu na 28 kilometrze, gdzie ustawiono nad trasą łuki świecące na różne kolory na odcinku przynajmniej 150-200 metrów – to robiło niesamowite wrażenia, a zaraz za nimi podbieg ciągnął się dalej w całkowitej ciemności. Słyszałem tylko swój szybki, mocny oddech. Pracowałem bardzo dobrze, pokonując go bez większych trudności.
Tu króciutki film pokazujący atmosferę i część trasy biegu:
Zaraz zanim trasa zaczęła spadać w dół. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem na biegu ulicznym, a przebiegłem ich ok 300. Może kiedyś w Jaworznie w 2009 roku na ostatnim kilometrze 15-stki, gdzie ścigając się o zwycięstwo w tempie 2:40/km prawie „zgubiłem nogi” i naderwałem mięsień 2-głowy uda… Przez jakieś półtora kilometra biegło się dosłownie na łeb, na szyję. Pomyślałem, ale mam słabe nogi… zbieganie z Karowej, czy Agrykoli w Warszawie to było nic. Czy nawet z Łabskiego Szczytu w stronę wyciągu. Tam nic nie wytrenowałem…
Starałem się lekko pochylić i aktywnie biec w dół na śródstopiu, jak niegdyś „puszczałem nogi” w biegach przełajowych. Raz w crossie wysokiej kategorii, gdzie startowali medaliści mistrzostw świata na pierwszym takim zbiegu wyszedłem przed Nich, co wywołało wiele komentarzy i organizatorzy chętnie zapraszali mnie w kolejnych latach. Było to jednak bardzo dawno temu, a teraz już być może byłem zbyt zmęczony, żeby uzyskać taką efektywność biegu. Teraz patrzę, że w dół zbiegałem tempem zaledwie 3:20-3:18/km, a więc hamowałem (rano wyczynowcy zbiegali ok. 2:45/km). To myślę zdecydowanie mnie osłabiło na dalszą część biegu – na tą decydującą, gdzie trzeba się ścigać.
Wtedy o tym nie myślałem i robiłem dalej swoje. Wpadłem już w maratoński trans skupiając się na skracaniu kroku biegowego, żeby wykorzystać sprężystość butów, które bardzo mi służą. Od kilku miesięcy biegam w Asics Metaspeed Sky w wersji Paris. Mój naturalnie długi, niski krok nie współgra z nowoczesnymi technologiami, więc trzeba się dostosować, a tylko bieganie na śródstopiu, bardziej skipowym krokiem pomaga zachować prędkość. Grube podeszwy chronią przed uderzeniami o asfalt. To z pewnością pomogło na stromym zbiegu, który niestety pokonałem głównie „od pięty”.
Pod koniec zbiegu wyłoniła się pięknie oświetlona Wieża Eifla, to było jak obranie kierunku i jasnego celu – pięknego celu!
Od 30 do 35 kilometra było trudno. Pomógł żel z kofeiną. Wypiłem na raz cały o objętości 60 ml. Normalnie dzieliłem go na 2, ale potrzebowałem się mocniej poratować.
Na 35 kilometrze był tunel z atrakcją świetlno-muzyczną. Rewelacyjny klimat, który pozwolił odsunąć zmęczenie na dalszy plan. Jednak wybieg z tunelu sprawił, że szybko wróciło uczucie zmęczenia i pierwszy raz bezsilności.
Nie było już mowy o przyspieszeniu, a toczyła się walka o utrzymanie tempa. Takich samotnych na dystansie Maratonu stoczyłem już tak wiele. Dokładnie wiedziałem, jak to będzie dalej, żeby utrzymać choćby przeciętne tempo nie ma mowy o wyluzowaniu nawet na chwilę, bo prędkość zaraz spadnie o 20 sek. na km, a to już koniec – rywale zaraz dopadną. Trzeba wpaść w rytm i pracować. Mocno ramiona, równy zgrany z nogami oddech, krótkie cele.
Kibice krzyczeli i bili brawo. Już wcześniej zorientowałem się, że po tym jak przebiegałem zapadała cisza, a więc nie ma nikogo blisko za mną. Tak kontrolowałem swoją przewagę przez kolejne kilometry.
Chciałem dobiec do mety na swojej pozycji. Nie myślałem już o zwycięstwie, bo na długich prostych była kompletna pustka.
Na 37 kilometrze czekała rodzina – to dodało sił. Piąteczka z Zosią, izotonik i mogłem biec dalej.
Dobiegłem pod wieżę, ale od tego momentu jeszcze 3 kilometry.
Te dłużyły się straszliwie, dzieliłem odcinki na 100 metrowe, żeby nie zwolnić, żeby utrzymać rytm. Nie oglądałem się dotąd ani razu i nie zamierzałem. Pękłem na ok. kilometr do mety i to był błąd. Od razu przy tak dużym skręcie ciała złapał mnie skurcz w 2-głowy. Musiałem ciut zwolnić, rozluźnić się.
W pewnym momencie pomyślałem – jak to? Kilometr do mety, a ciągle nie widać mety? Aż wreszcie pojawiły się pachołki dzielące finisz Maratonu i 10 km i banery na barierkach, to już musi być blisko. Są światła, 250 m napisane na drodze. Są tłumy ludzi po obu stronach, jest za zakrętem tablica 42 km.
Znowu mocny skurcz. Gdyby taki złapał mnie 5 km wcześniej, to musiałbym się zatrzymać.
Jakoś dobiegłem.
Jak w przypadku większości Maratonów szczęśliwy z ukończenia tego piekielnego wyścigu, a w drugiej kolejności myśli, co się tak naprawdę wydarzyło.
Piątka ze zwycięzcą, który na mnie czekał. Znakomitym Amerykaninem Jaredem Wardem – biegaczem, nauczycielem, ojcem czwórki dzieci, szóstym zawodnikiem Igrzysk w Rio de Janeiro 2016 roku, na które bardzo starałem się zakwalifikować.
Generalnie moja historia wyczynowego biegania mogła potoczyć się znacznie lepiej. W 2012 roku, kiedy pobiegłem jesienią 2011 roku 2:12.34, a wiosną 2012 2:11.20, PZLA nie wysłało mnie do Londynu (czas kwalifikacji wynosił 2:15, ale PZLA wyznaczyło 2:10.30), mimo, że na starcie stałbym z 40-stym wynikiem kwalifikacji. Gdyby był ranking jak dzisiaj, to nie mieliby wyjścia, bo spokojnie załapałbym się w pierwszą 30-stkę z dwoma wartościowymi biegami. Przed Rio było trochę gorzej, wtedy zabrakło do normy PZLA minutę i 10 sekund…
Być może ten Paryski Maraton, który przeznaczony był dla biegaczy amatorów pozwoli mi wreszcie odpocząć. Przejść do innego, bardziej spokojnego trybu biegania. Spełnić się wreszcie jako biegacz, cieszyć się w pełni mniejszymi celami.
Tymczasem pokonując ten maraton, przeniosłem się myślami, jakbym rywalizował o medal olimpijski. Wiele się zgadzało, wszak trasa ta sama, doping wielki, rywale z którymi się ścigałem również walczyli o podium, którego zresztą wcale ostatecznie nie było. W czasie tych najtrudniejszych momentów Maratonu dotarło do mnie, w dużej mierze pod wpływem olbrzymiego zmęczenia i prędkości z jakimi biegnę, że ten bieg to najlepsze, co mogło mnie teraz spotkać.
Pogodziłem się wreszcie z nieudanymi kwalifikacjami, kiedy byłem wyczynowcem i starałem się o udział i walkę na Igrzyskach, na co notabene nie miałem wpływu. Choć o tym nie mówiłem i nie pisałem bolało mnie to przez tak wiele lat. Nie pozwalało odpocząć, zająć się na 100% rzeczami, które są teraz najważniejsze.
W tym całym bólu na ostatnich kilometrach i zaraz za metą byłem szczęśliwy i bardzo spokojny. Mówiłem sobie w duchu, że już na pewno zamykam tamten rozdział. Poczułem się z tym jak zwycięzca, bo ta droga była wspaniała, choć wyścig o Igrzyska przegrałem, to wygrałem coś znacznie większego, co mieści się w sensie całej idei olimpijskiej, czyli filozofii życia służącemu harmonijnemu rozwojowi człowieka, radości z wysiłku fizycznego, przyjaźni, fair play oraz szanowaniu podstawowych zasad etycznych, a także środowiska naturalnego. To właśnie w Paryżu zrodził się pomysł na wskrzeszenie igrzysk, aby przez sportową rywalizację gasić spory, sprawiać, aby ludzie byli zdrowsi.
Na drugi dzień byliśmy na Wieży Eifla, gdzie pierwszy raz byłem w 1999 roku, po zawodach klubowego pucharu Europy w Lekkiej Atletyce, mieszkałem nawet w pokoju z Tomkiem Majewskim. Wróciły wspomnienia, bo wtedy zaczęła się moja międzynarodowa sportowa przygoda i odważna wiara, że mogę ścigać się z najlepszymi na Świecie…
Wynik na mecie to 2:27.28. Liczyłem po cichu, że pobiegnę szybciej. Treningi zdecydowanie na to wskazywały. Choć obiektywnie z takiego kilometrażu, na tak trudnej trasie nie da się wytrzymać trudów Maratonu bieganego bardzo szybko. Rower z pewnością trochę pomógł, ale mięśniowo nie wytrzymałem całego dystansu.
Ten Maraton pobiegłem na wysokiej intensywności, jeśli chodzi o częstość skurczów serca. To spowodowała w dużej mierze wysoka temperatura i górzysta trasa – pod i tym i tym względem było bardzo trudno!
Co można było zrobić lepiej w czasie samego biegu – teraz po biegu, to już jasne – zacząć jeszcze wolniej. Jednak, żeby wygrać, taktyka pierwszej części dystansu była idealna, bo rywal uzyskał ok. 2:25.
To pierwsza relacja z Maratonu na moim blogu, która kończy się bez następnego, optymistycznego i jasnego planu na przyszłość, bo zwyczajnie takiego jeszcze nie ma.
Z pewnością chciałbym pobiec w kilku kultowych Maratonach, a w pierwszej kolejności w Bostonie i Nowym Jorku. Nie stawiam sobie celów wynikowych i kiedy ma to się stać. Chciałbym biegać jeszcze bardzo długo, a najbardziej zrobić coś wartościowego dla polskiego biegania długodystansowego. Może niebawem założę klub, żeby szkolić młodzież. Może coś się zmieni po tych Igrzyskach centralnie i lokalnie w samorządach w sprawie umierających klubów sportowych. Może rządzący i związki sportowe wreszcie zrozumieją, że bez silnych klubów nie ma szans na regularny dopływ zawodników najwyższego poziomu. W klubach wszystko się zaczyna: selekcja, pierwsze sportowe kroki, stopniowe kształtowanie zawodników od młodzika do poziomu kadry narodowej, bez zbytniej eksploatacji we wczesnym wieku, co gwarantuje szczyt dyspozycji w wieku seniora. Mamy system, który promuje eksploatowanie talentów zbyt wcześnie, przez co nie osiągają optimum, a co najgorsze nie chcą trenować z uwagi na małą atrakcyjność zajęć, brak jasnych zasad kwalifikacji na mistrzowskie imprezy, a brak środków na wyjazdy na fajne zawody, czy zgrupowania zniechęca do poświęcenia się. Bez tego się nie uda. Talentów mamy mnóstwo! Dwaj Amerykanie, którzy byli w Paryżu w TOP 10 to zwykli ludzie, tacy sami jak my, ale mądrze od początku poprowadzeni, w odpowiednich warunkach. Manz ma 27 lat! Za 4 lata w LA może spokojnie walczyć o medal! Anglik był 4-ty…
Myślę, że będzie też triathlon, o ile czas pozwoli, ale z pewnością „małą łyżeczką”. Musi być też siłownia – dużo ćwiczeń sprawnościowych – tylko to gwarantuje biegową długowieczność!
Teraz kilka tygodni odpoczynku.
O rany… zaczynam myśleć o nowych celach…
Wielkie podziękowanie dla Rodziny, że jest ciągle tak cierpliwa i mam czas realizować swoją pasję. Wszystkim, którzy angażowali się w przygotowania i wspierali mnie w nich! Także specjalne dla Bridgestone Polska za pakiet na Maraton!