Nikt nie mówił, że będzie łatwo, zazwyczaj łatwo nie bywało. To był mój ósmy wyjazd do Kenii i również tym razem z pokorą znosiłem to, co oferuje „Domu Mistrzów”. Jak trudne to miejsce, ale też magiczne. Wierzę, że również tym razem da mi dobrą formę w kwietniu!
Nie spodziewałem się wiele, bo przyjechałem z kontuzją stawu skokowego. Na domiar złego zaraz po pierwszym krótkim wybieganiu wróciłem z treningu z dreszczami i jak się okazało miałem gorączkę. Pogoda nie rozpieszczała. Cały pierwszy tydzień lało jak z cebra, było zimno, wilgotno i ponuro. Noga bolała, nie biegałem, zbijałem gorączkę wszelkimi lekkimi, najbardziej naturalnymi sposobami. Prosiłem w myślach, żeby nie skończyło się na antybiotyku. Tłumaczyłem sobie, że to może nawet lepiej, doleczę nogę, a pierwsze dni, to i tak aklimatyzacja. Odpoczywałem, dobrze jadłem, relaksowałem się, łapałem słońce , które wychodziło na kilka chwil ok. 15-stej. Myślałem pozytywnie. Co zresztą pozostawało…
Po kilku dniach zacząłem spacery. Stosowałem się do rad Szczepana Figata i Doriana Łomży. U dochodzeniu do zdrowia po infekcji Kuby Czai. Niektóre ćwiczenia na staw skokowy ewidentnie mi szkodziły, pomagało natomiast stanie na berecie rehabilitacyjnym. Nie od razu to wychwyciłem, ale udało się. Z początku nawet przesadziłem i było gorzej. Odczekałem 2 dni, rozluźniłem z Isaiahem stopę
i od nowa malutkimi kroczkami balansowałem na berecie – po rozgrzewce, najpierw tylko stojąc oparty o ścianę, za kilka dni już odwodziłem wolną nogę, unosiłem udo do poziomu. Widziałem poprawę, światło w tunelu, nadzieja nie gasła. Marszobiegi, wzmacnianie i rozluźnianie i tak na okrągło przez 10 dni. Cieszyło mnie to, ale za to niepokoiło serce, które biło dużo szybciej niż powinno. Spoczynkowo 7-8 uderzeń wyżej niż moja norma – nawet w górach. To dużo. Organizm po infekcji był słabiutki – pierwsza próba ciągłego biegania zakończyła się źle. Byłem wyczerpany. Prawdopodobnie opóźniłem tym powrót do zdrowia, ale gdzieś w głowie miałem uciekający czas. Postanowiłem znowu przystopować. Zastanawiałem się na poważnie, czy wracać do Polski, sprawdzałem nawet możliwości przebukowania lotów. Postanowiłem dać sobie jeszcze 2 dni.
Wrócić do marszobiegów, popróbować przebieżek. To było świetne posunięcie. Postępy były znaczące. Stopa też lepiej to przyjmowała. Zmęczona po każdym treningu, ale regularne masaże i mobilizacje dawały wypoczynek. Od stania na „berecie” miałem problemy w obręczy biodrowej – zwyczajnie było tego za wiele. Kontrolowałem to i wreszcie po blisko 3 tygodniach pobytu stanąłem na nogi. Przebiegłem ciągiem 22 km. Na wyższym niż powinno być tętnie, ale bez bólu i na drugi dzień miałem energię.
Robiłem rozpisane przez Doriana ćwiczenia siłowe. Raz w tygodniu sztanga – po pierwszej ledwie drugiego dnia chodziłem, za tydzień było już bez problemu. Drugi trening w tygodniu ogólnej stabilizacji, przećwiczony już w grudniu i styczniu – to dużo łatwiejsze, choć w górach treningi siłowe realizuje się znacznie trudniej niż na nizinach.
Złapałem sie tej myśli, że jak ubiegłej zimy i wiosny właśnie siła pchnie mnie do przodu. Również wtedy w styczniu chorowałem i byłem bardzo słabiutki, a w drugiej połowie lutego i w marcu wszystko się ułożyło.
Po niedzielnym długim biegu (22 km), na drugi dzień powtórzyłem wspomnianą sztangę, we wtorek biegało się trudno, ale tak ma właśnie być. W środę krótki interwał. Pierwsze odcinki obiecujące, dalej już tylko trudniej i trudniej, ale 15 odcinków w przyzwoitym tempie zrobionych!
Mleczan i częstość skurczów serca wysokie, ale od 2 dni ranne pomiary były na właściwym poziomie. Kiedy we wtorek rano, mierząc tętno spoczynkowe zobaczyłem na zegarku średnią z minutowego pomiaru 42, najpierw odetchnąłem, a później serce cieszyło się do samego wieczora.
Zaczęło się trenowanie! 🙂
Na drugi dzień, a zarazem ostatni z 23 obozowych, pojechałem ponownie na Kaptuli Road. 2 km rozgrzewki i 18 km starając się nie przekraczać częstości skurczów serca 155. Z górki tempo dochodziło nawet do 3:45, pod górkę niestety prawda wychodziła. Trzeba było znacznie zwalniać, żeby utrzymać „właściwy poziom fizjologiczny”.
Ciągle wiem, że nic straconego i walczę do końca. Będzie trudno, ale wierzę, że mogę przygotować się na dobry poziom – jaki? to pokażą najbliższe tygodnie.
Wiem, że w moim wieku i z moim doświadczeniem wcale nie potrzebuję biegać dużo i bardzo intensywnie. Wystarczy mi kilka tygodni regularności i trafionych w punkt 4-5 porządnych akcentów, w tym start na początku kwietnia. Tak naprawdę 2-3 jednostki bardzo intensywne. Oczywiście w odpowiednim momencie i kiedy organizm będzie na nie gotowy. Jeśli uda się do tego okresu dotrzeć, będę już szczęśliwy. To właśnie te momenty są dla mnie najpiękniejsze w całej walce. Poza rzecz jasna samym startem w Maratonie. Bieganie cieszy, mimo swoich wszystkich uciążliwości, nagrodą są te właśnie chwile, kiedy czuje się jakbym nie biegał, tylko frunął nad asfaltem… biegał po prostu szybko – lepiej i lżej niż 99% pozostałych przebieganych kilometrów – to jest właśnie forma!
Sama strona fizyczna jest oczywiście kluczowa, ale ciągnie to wszystko głowa – motywacja, wewnętrzna siła. Kiedy każdorazowo na wymagających trasach w Iten przechodziłem z biegu do marszu, w wyobraźni biegłem po 3:05/km na trasie Maratonu, byłem wtedy równie zmęczony, ale utrzymywałem wydajność.
Tak mam właśnie zamiar zrobić podczas wiosennego startu: chwycić się grupy biegnącej na minimum olimpijskie i trzymać…trzymać i wytrzymać!
Dziękuję Firmie Perino Sp.z.o.o za wsparcie w przygotowaniach. Opłacenie kosztów przelotów i pobytu w Kenii. Walczymy dalej!