Jeśli śledzić na bieżąco ostatnie moje przygotowania, to można wysnuć pewne wnioski, jeśli chodzi o czasową strukturę treningu.
To znaczy jak rozłożone są trudne treningi i ich objętość zależnie od tego, ile czasu pozostaje do Maratonu.
Sprawą indywidualną jest długość najtrudniejszego momentu pracy treningowej – nie może być ani za krótka, ani za długa. U mnie bywało tak, że kiedy za wcześnie rozpocząłem trudne treningi i ich ilość, to forma było zbyt wcześnie (tak było np.: w 2016 roku przed kwalifikacjami do Igrzyska w Rio).
Natomiast zbyt krótka intensywna i objętościowa praca daje formę, ale do dystansu krótszego. Zabraknie sił na cały Maraton (tak miałem np. w 2017 roku jesienią) potrenowałem zbyt ostrożnie i mimo, że podczas pierwszej części dystansu czułem się świetnie, to w drugiej połowie biegu było fatalnie.
Nauczony tymi doświadczeniami, staram się dopracować system treningowy do mojego optimum. Nie jest to niestety tylko matematyka i analiza dzienniczka treningowego, bo jak pisał Heraklit: nic nie trwa…niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki… i dotyczy to mojego zmieniającego się organizmu – pod wpływem treningu i mijającego czasu, a także śladu jaki pozostawił po sobie choćby ostatni bieg.
W zasadzie od ostatniego zdania trzeba by zacząć. Ostatnie Mistrzostwa Polski w Maratonie zostawiły po sobie spory ślad. Czułem się w maju i czerwcu świetnie mentalnie, a to ważne! Jednak układ ruchu mówił coś innego. Biegałem mało i najczęściej wolno. Były przebłyski, ale po nich gorsze dni. Organizm się buntował. Nie pozostawało nic innego, jak tylko słuchać go i czekać. Trwało to długo, skutkiem czego w lipcu, kiedy planowałem rozpocząć przygotowania na dobre, trening się nie zazębiał zbyt dobrze… Nie było świeżości, prędkości osiągane na poszczególnych treningach nie były zadowalające, wszystko przychodziło z trudem. Nic to, jednak – nie ma co się specjalnie przejmować, jednak nie można było nie reagować, a więc trzeba czekać, nie iść z obciążeniami zbyt szybko do przodu.
Ostatni Maraton wyszedł dobrze wynikowo, bardzo dobrze pobiegłem końcówkę, a więc ten bieg i jego struktura przygotowania może posłużyć jako model. Trenerzy mówią, że zimowo-wiosenne przygotowania różnią się od letnio-jesiennych, bo w przypadku drugich nie ma tak długiego okresu roztrenowania. U mnie okres przejściowy po Orlenie był bardzo długi – praktycznie 2,5 miesiąca biegałem bardzo mało. Bardzo mocno się zatem roztrenowałem, stąd taka, a nie inna sytuacja z lipcową niedyspozycją.
Wracając do ram czasowych treningu. Do Orlenu przygotowywałem się bardzo długo, bo praktycznie od października, jednak 2 pierwsze miesiące była to mało objętościowa praca, skupiająca się nad odbudową prędkości do 10 km. Grudzień i połowa stycznia stracone na przeziębienia. W połowie stycznia byłem na bardzo słabym poziomie biegowym, co pokazał cross w Hannout. Pracę udało się wykonać dopiero na przełomie stycznia i lutego w Spale, a więc dokładnie, jak w chwili, w jakiej jestem teraz (połowa sierpnia).
Lipiec nie był wymarzony, jednak nie był też zły. Zaczął się kontuzją po nieudanej siłowni i bardzo kiepskim biegiem na 5000 m podczas zawodów wojskowych. Całe szczęście tego roku poziom trafił taki, że mimo wszystko dobiegłem zaraz za Heniem.
We wcześniejszej edycji, kiedy biegałem w 2015 roku, nie wszedłbym do pierwszej 5-tki… To dało komfort, bo nie musiałem sięgać po najgłębsze rezerwy. Nie był to czas na takie wycieczki…
Był to jednak świetny wyjazd, zawarłem wiele fajnych znajomości – czy nie o to chodzi w sporcie?
Zaraz po zawodach przyjechaliśmy z Heniem Szostem i Błażejem Brzezińskim do Szklarskiej Poręby.
Przez 16 dni trenowałem na niskiej intensywności, ale dałem organizmowi nowy bodziec – start w Wielkiej Pętli Izerskiej, a w treningu wróciłem do czasu juniora, kiedy to trening bazował na wycieczkach górskich i lekkim bieganiu w trudnym terenie,
a czasami umiarkowanymi biegami ciągłymi i krótkimi zabawami biegowymi.
Ze środków specjalnych przebiegłem tylko klasyczne 10 x 1 km, jednak z prędkościami do Maratonu, a więc, jak dla mnie, na niskim poziomie. W tym czasie nie było sensu próbować szybciej.
Jeśli chodzi o wspomniane zawody, to był to zdecydowanie powiew świeżości, jednak w sensie przygody i czegoś nowego – na pewno nie jeśli chodzi o samopoczucie w czasie biegu J. Liczyłem, że bieg ten będzie dużo łatwiejszy…
Trenowanie w górach, a startowanie, to 2 zupełnie inne rzeczy. Byłem w niskich górach pewnie blisko 100 razy, to nie mogę powiedzieć, że się do nich przyzwyczaiłem. Stale muszę się adoptować. Pierwsze dni są zawsze trudne, nie mogę rozwiać takich prędkości jak na nizinach. Częstość skurczów serca mam zawsze wyższą. Np.: 30-stki biegam 5-7 sekund wolniej, tysiące 3-5 sekund, a najtrudniej jest na 3-4 kilometrowych odcinka nawet w tempie maratońskim…
Podsumowując lipcowe osiągnięcia, kompletnie nie ma się czym pochwalić 480 km ogólnie, kilka zaledwie dobrych treningów, 2 start – jeden bardzo słaby, drugi lepszy, ale bardzo trudny. Na plus sporo dni w dobrym klimacie, dużo siły ogólnej i tej naturalnej w Karkonoszach i Górach Izerskich, a także ćwiczeń usprawniających. To powinno zaowocować w dalszej części treningu.
Tak, czy inaczej wstęp zrobiony. Nie ma co narzekać, bo jest zdrowie i można spokojnie patrzeć w przyszłość 🙂