1500 m do mety, zmęczenie rosnące od wielu kilometrów, jesteśmy w trójkę, sporo przed nami lider Mistrzostw Polski, a medale tylko trzy…
Nikt nie wierzy, że wspólnie dogonimy Marcina. Rywalizujemy między sobą, ja najbardziej z wewnętrznym głosem mówiącym co chwilę dość!
Na zakręcie widzę żonę z córeczką. Słyszę Zosię bardzo wyraźnie, zaskakuje mnie, że siła jej głosu nagle jakby nie pasują do 6 letniej dziewczynki.
Od tego momentu nie było nawet mowy o słabości. Pokonałem młodszych i szybszych kolegów, z którymi biegłem przez długie i niełatwe 41 kilometrów.
To wsparcie dało mi siłę! Ostatnie 400 metrów przebiegłem w tempie 2:50 / km. Okazało się, że gdybyśmy wcześniej rzucili się w pogoń o zwycięstwo, być może spełniłoby się marzenie o zdobyciu tytułu Mistrza Polski w Maratonie. To jednak było realne – okazało się, że na wyciągnięcie ręki!
Przygotowania
Rozpoczęły się już praktycznie we wrześniu ubiegłego roku, kiedy po sierpniowych Mistrzostwach Europy rozpocząłem pracę nad zapasem prędkości. Pozyskałem 2 nowych Partnerów w przygotowaniach. Wśród nich Centrum Diagnostyki Sportowej SportsLab, gdzie ze Szczepanem Wiechą zmierzyliśmy progi treningowe, których postanowiłem się trzymać przez kolejne miesiące przygotowań.
W Październiku w Szklarskiej Porębie byłem w dobrej dyspozycji. Maraton podczas mistrzostw Europy nie kosztował mnie wiele. Czułem, że wiosną mogę być „dobry”.
Jesienią wystartowałem w 2 biegach – Wojskowych przełajach i Biegu Niepodległości w Warszawie. Oba starty na dobrym poziomie, pomiędzy nimi kilka wysokiej jakości treningów. 29:54 napawało optymizmem. Już dawno nie połamałem słynnej 30-stki, choć przed startem liczyłem nawet na więcej…
Zaraz po 11.11 postanowiłem chwilę odpocząć, skorzystałem z zabiegów krioterapii całościowej dla odnowy organizmu, wzmocnienia go przed czekającą zima.
Zrobiliśmy jeszcze raz test wydolności, wprowadziliśmy nowy bodziec – siłę z gryfem, a także wiele nowych ćwiczeń stabilizacji ogólnej – niektóre mocno intensywne ćwiczenia Uli Niemiec sprawiały trudności. Widać było jak na dłoni, że są rezerwy. Wiele ruchów wykonywałem źle technicznie. Moje ciało nie pracował
o w odpowiednich zakresach ruchu. Dzięki nim wychwyciliśmy słabości, co jestem przekonany miało olbrzymie znaczenie w kolejnych miesiącach treningu.
Pod koniec listopada pojechałem wraz z rodziną do Portugalii. W większości miałem przyjemność uczestniczyć w zgrupowaniu Kadry Narodowej PZLA. Na początku pobytu w Monte Gordo dopadł mnie uciążliwy kaszel, dlatego biegałem dużo mniej, a bardziej skupiłem się na pracy nad siłą i sprawnością ogólną.
Byłem przydzielony do grupy treningowej Wojtka Szymaniaka, czyli trenera naszej super milerki Sofii Enaui. Wojtek od razu zaoferował pomoc. Ćwiczyłem razem z Sofią, niektóre ćwiczenia z mniejszym ciężarem i oczywiście dużo wolniej 🙂
Wojtek zaproponował mi ćwiczenia na kolejne tygodnie, zdradził kilka tajników ich realizacji. Pomógł zrozumieć trening siły. Ugasił zapędy do większych ciężarów i zbyt częstych tego typu treningów. Wyznaczył ramy czasowe w moim okresie przygotowawczym.
Ula Niemiec nauczyła mnie wykonywać ćwiczenia dobrze technicznie, Wojtek wpleść w trening.
W okresie Świąt Bożego Narodzenia wyszło kilka dobrych treningów, jednak takich początkujących.
Pod koniec roku byłem już w Szklarskiej Porębie, gdzie spędziłem w sumie blisko 3 tygodnie. Pierwszy tydzień wyszedł dobrze, później ze względu na kapryśną pogodę lekko się rozchorowałem, przez co przez tydzień biegałem bardzo mało, a w następnym byłem słabiutki.
Kilka dni po powrocie wystartowałem w Belgii w crossie. Wyszło bardzo słabo. Po 3 kilometrach 8 kilometrowej trasy miałem już dość.
Po” zimnym prysznicu” w Hannout wskoczyłem jednak na dużo wyższy poziom. Taki był cel tego startu, jednak liczyłem, że będzie to lepiej wyglądać. Wkradały się myśli – kurcze, może jestem już na to wszystko za stary..
Z końcem stycznia pojechałem na 2 tygodnie do Spały. Tu w doskonałych warunkach odzyskałem zdrowie i dobrą dyspozycję. W spokoju trenowałem 2 razy dziennie, dobrze się odżywiałem, nie musząc tracić czasu i sił na samodzielne przygotowanie, miałem odnowę biologiczną – wszystko, co potrzeba biegaczowi w jednym miejscu.
Kilka dni po powrocie ze Spały byłem o klasę lepszy niż miesiąc wcześniej. Potwierdziły to powtórzone badania wydolnościowe, których wyniki mówiły same za siebie: wartości progowe jeśli chodzi o prędkość biegu poszybowały w górę, a szczególnie odczucia temu towarzyszące były zupełnie inne. Trzymanie się progów mimo nawet przeciętnej jakości treningu daje oczywiste postępy.
Tydzień później wystartowałem na 5 km we Wiązownej. Wygrałem z całkiem niezłym czasem i w dobrym stylu.
Byłem gotów na najważniejszy okres przygotowań w górach. Byłem zdrowy i przygotowany na większe – typowo maratońskie obciążenia.
Pierwszy tydzień aklimatyzacji w Albuquerque, gdzie spędziłem prawie cały marzec, nie był łatwy – słabo zniosłem podróż i zmianę czasu… natomiast drugi i trzeci tydzień zgrupowania wyszedł wzorowo.
Szczegóły obozu znajdziecie w poprzednim wpisie
W ostatnim tygodniu byłem zmęczony, podróż powrotna do Europy nie poszła najlepiej, tak samo jak start kontrolny na 10 km, gdzie czas 30:07 był znacznie lepszy niż ogólne samopoczucie.
Było pewne, że dyspozycja jest dość dobra, więc równie duża szansa, że podczas Maratonu będzie bardzo dobrze, bo szczyt formy ma być właśnie tam!
Międzyczasie docierały informacje o nowym regulaminie kwalifikacji do Igrzysk Olimpijskich. Było to pozytywne, ponieważ wydaje się, że będzie najłatwiej od lat. Zasady wreszcie będą równe dla każdego. Jesteś w 80-tce na Świecie (licząc po trzech z każdego kraju) i jedziesz na Igrzyska. Niezależnie od rodzimej federacji, która zawsze stawiała trudniejsze wymogi niż inne kraje. Pisałem już kiedyś o tym przykładzie. Przybiegałem z wynikiem 2:11.20 i miałem łzy w oczach, bo nie kwalifikowałem się na Igrzyska, a chłopaki z Hiszpanii, Włoch, czy Finlandii przybiegali za mną i cieszyli się z wyjazdu na Igrzyska – to była moim zdaniem dyskryminacja (przepraszam za być może zbyt mocne słowo, ale tak czuję się do dzisiaj…).
Oczywistym też było, że trzeba szukać szybkiej trasy, ale przede wszystkim grupy. Od listopada byłem przekonany, że pobiegnę ponownie w Mistrzostwach Polski, jednak informacje o trudności trasy zaczęły wprowadzać niepewność. Drugą sprawą była niepewna sytuacja jeśli chodzi o grupę. W Warszawie zdecydowano się na Silver Maraton i wokół tego zaczęto wszystko układać. Dla mnie nie było tam miejsca, a także nie mogłem liczyć na pomoc w przygotowaniach na poziomie, jaki oczekiwałem. Miesiące płynęły, a poszukiwania alternatywnego startu niewiele wnosiły. W Marcu okazało się, że mogę startować w Krakowie, Dębnie lub Zurichu. Organizatorzy zapraszali mnie, jednak gdzieś podświadomie chciałem startować u siebie, w Mistrzostwach Polski. Bez względu na inwestycje i wszystkie problemy z tym związane.
Ostatnie 3 tygodnie na Mazowszu
Ostatni czas napawał optymizmem, choć złapałem lekką infekcję górnych dróg oddechowych. W piątek – tydzień po powrocie z obozu wyszedł super bieg zmienny. W niedzielę równie dobra 30-stka. W następnym tygodniu we wtorek 4 x 2 km po 3:05 na luzie, jeszcze lepiej sobotnie 5 x 1500 m.
Byłem gotów na ściganie w Mistrzostwach Polski. Na wynik w granicach 2:12 – 2:13. Pytany mówiłem, że to są moje aktualne możliwości na tą trasę.
Śledziłem prognozy, które pokazywały wiatr, co w połączeniu z dwoma dużymi górkami, dawało poczucie, że będzie to bardzo trudny bieg. Jak zwykle stres zaczął dawać o sobie znać. Dodatkową niepewność dawały sygnały z prawego mięśnia dwugłowego uda. Zaczął doskwierać po zawodach w Holandii. Po akcencie dość mocno i wyciszał się do kolejnego, wracając każdorazowo po szybszym bieganiu. Niepewność była duża, bo „ziarnko piasku na początku, przeradza się w kamień w końcówce Maratonu”.
Całe szczęście z pomocą przyszedł Szczepan Figat z Fizjoprefekt, który przywracał mnie do zdrowia. Dawał mi spokój, którego bardzo potrzebowałem – zawsze jest tak przed startem w „królu dystansów”.
10 dni przed Maratonem dostałem nowy sprzęt biegowy od Nike Poland i otworzyłem pudełko z Vapor Fly 4% od Sklepu Biegacza. Niby mam całą szafę super sprzętu, to i tak zawsze takie rzeczy bardzo cieszą – zwiększają morale.
Dieta
Od ostatniego poniedziałku przed startem zdecydowałem się na restrykcyjną dietę – w poniedziałek, wtorek i środę rano samo białko i tłuszcz, tylko po 1 małym twarożku wiejskim dziennie i odrobiną kefiru. Z 63,8 kg, zszedłem do 62,5 kg.
W środę odetchnąłem, bo czułem, że zachowałem formę, mimo ryzykownego zabiegu dietetycznego. 8 km BC2 przebiegłem po 3:25 /km. Miałem typowe objawy strat energetycznych, bo działałem jak dławiący się silnik. Jeden kilometr biegło się super, następny czułem, że nogi mi mocno słabną, następne 2 swobodnie, kolejny najgorszy i ostatni znowu dobry. Organizm wyraźnie wypróżniał resztki glikogenu.
We wtorek dopadł mnie stres, bo okazało się, że zrobiłem błąd w nazwisku przy odprawie biletowej dla mojego pacemakera. Zareagowałem impulsywnie. Podczas diety zdarza się to nie tylko mnie. W tym czasie powinno się unikać wszelkich rzeczy, które wymagają skupienia :). To nie wychodzi… Rozładowałem jednak emocje i wiedziałem, że nic mnie już nie wyprowadzi z równowagi.
Od środy humor wrócił wraz z jedzonymi węglowodanami 🙂 W czwartek przebiegłem 15 km, gdzie w większości biegłem po 3:50-3:55 na absolutnym luzie, którego nie miałem w żadnych innych przygotowaniach. Tlenowo wiedziałem, że jest super! Niepokój pozostawiała tylko noga. W piątek Szczepan jeszcze raz mocno podziałał, przeniosłem się do hotelu i oczekiwałem na start. Byłem dziwnie spokojny.
Odprawa
W sobotę rano rozruch, po południu przygotowania do klejenia bidonów, przygotowania sprzętu na start. Czas płynął szybko. Odprawa dodała jeszcze więcej optymizmu. Okazało się, że jest 3 chłopaków ze wschodu i szansa, że ktoś wzmocni naszą grupkę.
bardzo ucieszyłem się z numeru 13!
Od początku z Adamem planowaliśmy bieg na ok. 66:15. Próbowałem przekonać większą grupę, jednak byli tylko zainteresowani. Wszystko miało okazać się po strzale startera.
Przedstawiciele z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki ogłosili zasady kwalifikacji do Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Trzech z poniżej 2:11.30 lub z Rankingu, jeśli wejdziemy w pierwszą 80-tkę na Świecie. Serce rośnie – aż nie mogłem uwierzyć, że to stanie się faktem!
Dzień biegu
Ranne oddanie bidonów na 5:30, zaraz po śniadanie w towarzystwie Trenera Grześka Gajdusa i Trenera bloku wytrzymałości w PZLA Zbyszka Rolbieckiego. Fajna atmosfera, jajecznica smakowała, po dłuższej chwili białe pieczywo z dżemem i kawa – tradycja.
Dalej do chwilę do pokoju wyciągnąć, sprawdzenie plecaka i w drogę.
Pojechaliśmy z hotelu autobusem podstawionym dla zawodników. Byłem spokojny.
Za chwilę po przyjeździe trzeba było startować na rozgrzewkę, dlatego nie było czasu na zbytnie przemyślenia i stres. Osuwałem go jak dało się najbardziej. Adrenaliny miąłem w sobie wystarczająco. Ta ma działać dopiero po 30-stym kilometrze, a do tego czasu „zimna głowa”!
Strategia ułożona była pod trasę i wiatr. Wszystko wskazywało, że ten będzie przeszkadzał w decydującym momencie między 36, a 41 km… i ten podbieg po 32 km. Jak poprowadzi Mourad – od początku sprawiał świetne wrażenie. W rozmowie i powściągliwości – biła z niego pewność poparta doświadczeniem. Rocznik 1979, życiówki z 2017 roku 1:01 półmaraton i 2:11:47 Maraton.
Po rozgrzewce biegowej w koronie PGE Stadionu Narodowego miałem plan jak najpóźniej rozebrać się z ciepłych rzeczy. Było chłodno.
Bartek Hoffmann, który przyjeżdża do mnie do domu i pomaga mi w odnowie biologicznej, oddał mi swoją bluzę, żeby na 10 minut przed startem nie tracić ciepła. Na ostatnie 5 minut staliśmy już na linii startu. Słoneczko ogrzewało chłodne z nocy powietrze. Czułem, że jest świeże, rześkie – takie jak ma być, żeby wykonać duży wysiłek fizyczny. Na Wybrzeżu Szczecińskim wiatr był praktycznie nieodczuwalny.
Hymn i byliśmy gotowi do walki!
START
Pierwszy kilometr to rozeznanie tempa i rywali formujących grupy. Mourad od razu idealnie wycyrklował pierwszy kilometr. Perfekcyjnie! Drugi kilometr mocno pod wiatr. Zgodnie z prognozą na Meteo.pl wiało mocno z północnego-wschodu, a więc dobrze, bo większości trasy będzie wiało z boku.
Po 2 kilometrach wracaliśmy Aleją Stanów Zjednoczonych w stronę Narodowego, mijaliśmy się ze wszystkimi Maratończykami. Był to cudowny widok. Rozciągnęliśmy się już wtedy na ponad 3 kilometrach. Miałem duże wsparcie z mijanego tłumu bratnich, biegowych dusz 🙂
To dodawało energii. Znowu czułem, że jestem w odpowiednim miejscu.
Trzeci kilometr gdzie nie czuć było wiatru za szybki. Czułem, że jest szybko, teraz dopiero widzę, że 2:55…
Biegliśmy w 3 grupie.
Pierwsza Kenijsko-Etiopsko-Erytrejska. W drugiej Mark Kangogo prowadzący Marcina Chabowskiego, Arka Gardzielewskiego i 2 chłopaków ze Wschodu(jeden z nich to Mykola Iukhymchuk, z którym kilka razy przegrałem na 10 km i w półmaratnie), a do tego zwycięzca Poznań Maratonu z zeszłego roku Cosmas Kyeva.
Ze mną poza Mouradem El Banourim, Adamem Nowickim, Kuba Nowak i Uzbek Petrov. Niestety pierwsze 10 kilometrów było nas tylko tylu. Po 5 km skręciliśmy na północny wschód i praktycznie do 9,5 kilometra biegliśmy pod silny wiatr, co nie ułatwiało zadania. Starałem się trochę schować, ale nie było to łatwe, gdyż każdy tego poszukiwał, biegłem więc w większości na lekką zakładkę za Pacemakerem z Maroka.
Przyznam, że nie było łatwo. jedyne co dobre, wiedziałem, że niedługo wiatr będzie pomagał. Tak rzeczywiście było. Po 10 km w 31:30, zaczęliśmy się rozpędzać. Miałem stały kontakt z Mouradem, który pytał, czy tempo jest dobre. Za każdym razem odpowiadałem krótko, że tak i żeby kontynuować.
Wał Miedzeszyński w stronę Narodowego minął szybciutko, dalej wbieg na Most Świętokrzyski i dalej Tamką na zapoznanie z podnóżem czekającej na 32 km góry. To tu rozegra się walka, ale to jeszcze ponad 15 km wzmagań. W głowie myśl, że jeszcze góra na Myśliwieckiej do Pięknej i oby za 15 km czuć się jak teraz…
Dalej w stronę Łazienek ciut pod wiatr i znowu jakoś sporo ciężej, jakoś szybko, bez komfortu. Na 17-stym na Rozbrat Michał Kaczmarek, który pomagał mi w przygotowaniach. Wielu kibiców i co jakiś czas dawaj Giża!, biegaj Mariusz! To mocno wspomagało.
Na 18-stym czekał na mnie pierwszy żel. Na tym się skupiałem. Chwyciłem pewnie bidon, dokładnie tak jak na 5-tym, 10-tym i 13-stym kilometrze, gdzie miałem Izotonik od Enervit, który stosowałem w czasie Maratonu po raz pierwszy.
Byłem przekonany, że da mi energię – na treningach wychodziło idealnie!
Podbieg na Myśliwiecką nie sprawił problemu, choć Mourad popędził pod niego mocno. 3 razy prosiłem o zwolnienie, a i tak wyszło 3:09, czyli praktycznie nie odbiegliśmy od średniej…
Po Pięknej skręciliśmy w lewo na Trakt Królewski, dalej w Aleję Szucha i ulicę Puławską.
Na półmaratonie zameldowaliśmy się w czasie ok 66:10. Zegar został ustawiony na 21 kilometrze, dlatego wyniki pomiaru uległy niewielkiemu zakłamaniu. W wynikach mam 65:51. Na Puławskiej dołączyła do nas dogoniona grupa z Cosmasem i Białorusinem Pramau, który stworzył dość wesołą atmosferę w naszej grupie. Przyspieszał i zwalniał, wychodził na czoło i za chwilę chował się na tył, odrywał sie od nas na kilka metrów i wracał. W pewnym momencie Mourad spojrzał na mnie wymownie i obaj się uśmiechnęliśmy 🙂 Biegacz z Białorusi próbował się ze sobą, ale tak naprawdę tylko trwonił energię…
To pozwoliło lekko rozluźnić atmosferę, zacząłem czuć się swobodniej. Wpływ miał na to zbliżający się zbieg na ulicy Idzikowskiego. Wcześniej bidon z izotonikiem z kofeiną. Kiedy dobiegliśmy do zbiegu, okazało się, że jest mocno pod wiatr i każdy próbuje się schować, nie dało się znacznie przyspieszyć – nadrobić kilku sekund, bo biegnąc na czole, czuło się, że „stawia w miejscu”, a zbieg w pewnym momencie był bardzo ostry 🙂 Dziwna sytuacja…
Zmienialiśmy się na drugim miejscu z Adamem i Uzbekiem, reszta biegaczy niestety nie chciała współpracować.
Po wbiegu na ulicę Sobieskiego można się było rozluźnić. Tam boczny i sprzyjający wiatr pomagał. Droga do Łazienek Warszawskich i później do Wisłostrady uciekła szybko. Pojedynczy kibice dodawali otuchy. Znalazł się też Pan z zachrypniętym głosem, który bez ogródek wysyłał nas do Kampinosu 🙂 Na wysokości Stadionu Legii zacząłem odczuwać narastające zmęczenie. Dystans zaczynał się dłużyć.
Dalej zaczęliśmy zbliżać się do Arka Gardzielewskiego, który odstał od swojej grupy, natomiast co pewien czas dostawaliśmy informacje, że mamy 1,5 minuty straty do Marcina Chabowskiego. Dużo.
Najfajniejszy moment trasy, z największą liczbą kibiców był w okolicach Mostu Świętokrzyskiego. To było wspaniałe – po obu stronach kibice nie oszczędzający gardeł – tumult dodający skrzydeł.
TAMKA
Na ulicy Tamka przy 32 kilometrze Mourad powiedział, że kończy bieg.
Podziękowałem i ruszyłem na prowadzenie. Chciałem podbiec swoim tempem, nawet jeśli trzeba będzie puścić nieznacznie grupę. W drugiej części podbiegu dopingowany przez Tatę Kuba Nowak wyszedł na czoło biegu i zaczął prowadzić w mocnym tempie. Jak się później okazało kilometr z podbiegiem był tylko 3 sekundy wolniejszy od średniej.
Krakowskie Przedmieście, Miodowa i Bonifraterska
Przy pomniku Mikołaja Kopernika nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, były piekielnie zmęczone po niedawnym podbiegu. Niby na Krakowskim Przedmieściu trasa prowadzi lekko z górki, ale nie było tego czuć. Do walki włączył się Cosmas Kyeva, a ja tylko trzymałem grupę, starając się rozluźnić. Było z wiatrem.
Ulica Miodowa z nową nawierzchnią okazała się dobra do biegania. Przed remontem była tam kostka – takie kocie łby, gdzie np. w Biegu Powstania Warszawskiego biegało się bardzo niewygodnie. Tu zbliżaliśmy się do 35 kilometra, a więc najważniejsze już zaraz przed nami…
Na 35 km spotkaliśmy Trenerów Gajdusa i Rolbieckiego, którzy dopingowali nas do mocnego biegu, poinformowali, że przewaga nieznacznie się zmniejsza, ale ciągle jest duża, bo wynosiła ok 1:15.
Zbieg na Sanguszki poszedł dobrze, schowałem się za Adama i trzymałem jego pleców, zbliżaliśmy się do Mykoli. Pomyślałem wtedy niezbyt elegancko. Namawiałem Cię, żebyśmy wspólnie sobie pomogli, chciałeś połamać 2:14, a pobiegłeś na 2:10. Po biegu zresztą spotkaliśmy się u Niego w pokoju i żałował swojej decyzji… Choć to wszystko nie jest w wyczynie takie czarne i białe. Masz formę, to trzeba to wykorzystać, czasem zaryzykować! W sporcie tak naprawdę liczą się zwycięzcy! Dopiero wyniki w granicach 2:10 dają naprawdę dużo.
Po dogonieniu Mykoly, który stał pod wiaduktem mostu Gdańskiego, wbiegliśmy na Wisłostradę. Kilometr poniżej 3:00/km. Zauważyłem wyjątkowo szczupłego Erytrejczyka, który startował z pierwszą grupą. Jak to się mówi, zbieraliśmy trupy. Kawałek przed nami Cosmas. Wieje lekko z boku / w twarz. Nogi się lekko uginają, ale idą dość dobrze. Nikt nie atakuje. Adam wyraźnie próbuje trzymać tempo – widać, że dobrze się czuje. Po kilometrze w oddali zauważam sylwetkę biegacza, który jako kolejny zaczyna odstawać od czołówki. Nie widać kto to jest, tym bardziej, że w towarzystwie rowerzyści i samochód przysłaniający widok.
W oddali biało-czerwony olbrzym – Stadion Narodowy – odległy wtedy jeszcze cel. Na tym etapie Maratonu kilometry zaczynają się jakoś wydłużać. Pokonanie każdego kolejnego jest zdecydowanie trudniejsze niż poprzednio całej 5-tki…
Na 38 kilometrze widzę wyraźnie, że to Marcin i że dochodzimy go w oczach. Różnica nadal jest olbrzymia, bo to przynajmniej 300 m, ale jeszcze niedawno było znacznie więcej. Postanawiam poderwać się, spróbować ucieczki. Rozegrać rywalizację o medale już teraz. To przyszło do głowy nagle, bez dłuższego planowania. Sygnał wysłał zbliżający się Marcin i szansa na realizację marzenia snutego już w listopadzie – marzenia o tytule Mistrza Polski. Dzisiaj po prawie 2 tygodniach po biegu przypomniałem sobie dokładnie ten moment – to była szansa.
Przyspieszyłem dość mocno, utrzymywałem tempo ok. 200 metrów. Chłopaki jednak trzymali krótko. Poczułem, że bardzo mocno się zakwaszam, że krok przestaje być dynamiczny, a oddech wyraźnie przyspiesza. Wiedziałem, że nie dam rady biec dalej w tym tempie.
Przestraszyłem się, że będzie kontra i po zawodach… Na szczęście chłopaków to szarpnięcie też kosztowało. Schowałem się ponownie, co było dobrą decyzją. Przy Sklepie Biegacza naprzeciwko Centrum Nauki Kopernik mamy rewelacyjne wsparcie. Stoją pneumatyczne bramy, jest wiele osób, wiadomo, że do mety już tylko kawałek…
Na Moście Świętokrzyskim jest naprawdę ciężko. Znam ten podbieg z ostatnich 2 warszawskich Maratonów. Jest bardzo nieprzyjemny i do tego tym razem mocno pod wiatr. Okazuje się, że był to najwolniejszy kilometr w 3:18.
Marcin już się mocno nie przybliża. Wydaje się, że wszystko stracone i zostaje tylko i aż walka o srebro i brąz. Wiem, że im bliżej jesteśmy mety, tym moje szanse maleją. Jednak znam siebie i znam dystans Maratonu lepiej od Adama i Kuby. Dla Adama to dopiero drugi Maraton, dla Kuby pierwszy po 3 latach przerwy. To jasne, że obaj są w doskonałej formie, co pokazały zeszłotygodniowe dyszki – na tych pewnie nie miałbym szans, ale na szczęście mamy już w nogach ponad 40 kilometrów.
Po zbiegu z mostu dobiegamy do agrafki w lewo tuż przed Stadionem Narodowym. Gdzieś w okolicach wiaduktu kolejowego. Pusto tam, ale płasko i jakoś bez wiatru. Mam super wsparcie rodziny i przyjaciół na hulajnogach. Słyszę ich na każdym zakręcie, wcześniej jechali chodnikiem mostu.
Będąc w połowie agrafki mijamy się z Marcinem, którego charakterystycznie wykrzywiona twarz ma wyraz większego niż zwykle cierpienia. Niestety równocześnie sam przeżywam kolejny kryzys. W głowie rozgrywa się batalia z wewnętrznym głosem namawiającym do zaprzestania walki. Nastawiam się, żeby jedynie trzymać, nie mam pomysłu na kolejny atak, bo zwyczajnie nie mam z czego.
W okolicach tego samego miejsca w 2017 roku wygrałem z Adamem podczas Półmaratonu Praskiego. To wspomnienie dodało mi otuchy.
Kończymy agrafkę, widzę Zosię i słyszę bardzo wyraźnie. Jak pisałem na wstępie, nagle zaskakuje mnie jakby dojrzałością. Jakby zrozumiała, że teraz jest to najważniejszy moment i nie ma miejsca na zabawę i dziecięcy głosik. Jest zadanie do wykonania!
Poczułem przypływ sił, zebrałem w sobie, jakby „nastroszyłem” do walki…Choć na poniższym zdjęciu wcale tego nie widać.
Jeszcze 400 m Wybrzeża Szczecińskiego i zakręt w lewo, następnie 100 m pod górkę i wbieg na chodnik wyłożony sztuczną trawą. Całe 100 m podbiegu biegnę mocnym rytmem na czele. Ktoś krzyczy… Kuba puszcza, teraz idziecie… To było jak zapalnik. Ruszam w dół na niewielkim „siodełku”, na jego szczycie czuję, że jesteśmy tylko z Adamem. Jeszcze 100 m i zakręt. Kolejne metry już na w pół przymkniętych oczach. Myślę, że zostało jeszcze ok 400 m. Tumult jest coraz większy. Skracam mocno krok, biegnę jak to mówił Trener Gajdus „skipem”. Przypominają się słowa z pierwszych kilku wspólnych przygotować. Giża, ja nie wiem, jak Ci to dokładnie wytłumaczyć, ale masz skracać krok, masz drobić, skipować, nie tracić sił na długi krok – to jest za wolne bieganie…
Czuję, że biegnę szybko – wiem to, jakbym dostał teraz dodatkowej energii.(teraz wiem, że ta 400-setkę pokonałem w tempie ok 2:50/km). Czuję, że zaczynam osiągać przewagę. Wiem, że chłopaki muszą być gdzieś blisko. Nie czekam na nich jednak, nie zostawiam nic na ewentualną kontrę, pracuję jak mogę ramionami, jestem coraz bliżej mety. Sił dodaje mi fakt, ze mata jest 18 metrów przed wielką bramą, o czym mówili na konferencji technicznej dzień przed biegiem. Ma być gdzieś na zegarach, których nie widzę.
Wbiegam, wiem, że jestem srebrnym medalistą Mistrzostw Polski.
Olbrzymia euforia i brak oddechu, za chwilę kaszel. Nogi trzęsą mi się jak w gorączce. Nie mam ochoty stać.
Dalej gratulacje dla Adama, piątka z Kubą.
Za metą czeka mnóstwo znajomych, w tym Mourad z uśmiechem na ustach. Rewelacyjnie się spisał. Wynajęcie Go, to był strzał w dziesiątkę!
Dalej ktoś zakłada mi medal na szyję, ktoś coś innego. Robert Zakrzewski zadaje mi pytania. Nie mogę się wysłowić, wypowiadać słów, jakby świeżo po wizycie u dentysty. Wiem jednak, że organizm super zniósł Maraton. Teraz przypomina mi się obraz Marcina, który raz był mocno z lewej strony trasy, a tuż przed samą meta po prawej. Na zdjęciach widać, że tuż za nią leżał na asfalcie.
Zabrakło 15 sekund…Jednak trzeba oddać Marcinowi, że był lepszy, zaryzykował na większe bieganie i zapłacił za to cenę, ale mimo to dał radę „dowieźć do końca” wypracowaną wcześniej przewagę.
Finisz był bardzo mocny, teraz śledząc wykres częstości skurczów serca jestem zaskoczony, że osiągnąłem tak wysokie jego wartości.
Zdecydowanie zadziałała olbrzymia motywacja – walka do końca z rywalami na maksymalnych możliwościach.
Nie dałem rady osiągnąć swojego celu – wygrać Mistrzostw i powalczyć o Minimum na Mistrzostwa Świata (2:12:30). Nie wiedziałem długo jaki wynik ostatecznie uzyskałem, chyba dopiero po kilku minutach dowiedziałem się w kontenerze szatni, że jest to dokładnie 2:13:25.
To mój 4-ty wynik w karierze. Jednak drugi i trzeci po odpowiednio 2:12.34 i 2:12:40 uzyskałem w dużo lepszych warunkach i na szybszej trasie we Frankfurcie. Mam wrażenie, że porównując trasę i pogodę z Orlenem, można śmiało odjąć minutę.
Byłem więc zadowolony, również z tego, że dobiegłem szósty. To dużo punktów w Rankingu Światowym. Teraz widzę, że dostałem w nim aż 35 punktów – prawdopodobnie dodatkowo za Mistrzostwa Krajowe. To bardzo dużo!
Do pełni szczęścia i realizacji marzeń zabrakło niewiele. Ten 38 kilometr i atak, ale udany ;), będzie wracał w myślach jeszcze wielokrotnie….
Najważniejsze jednak są kwalifikacje do Igrzysk. Są teraz wyjątkowo skomplikowane – jak pisałem na wstępie, ale pierwszy duży krok zrobiony. 3 lata temu nie wierzyłem, że mogę jeszcze powalczyć o Tokio, teraz wydaje się to do wykonania, choć zdaję sobie sprawę, że będzie bardzo trudno.
Są 2 drogi kwalifikacji. Łamiesz 2:11.30 i jak jesteś top 3 w kraju, to masz przepustkę do Tokio, albo jedziesz z rankingu. Tu sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Są zbierane wyniki od 1 kwietnia 2019 do 30 kwietnia 2020. Ponoć tylko w Maratonie, na konferencji Delegat Techniczny mówił, że też z Półmaratonu… i teraz z tego okresu liczą się 2 wyniki. Czas + punkty za miejsce w zależności jaka to rangi impreza. Za Orlen jest tak średnio, bo to silver, ale opłaca się lepiej być nr 6 ze słabszym wynikiem niż nr 10 i minutę szybciej w Rotterdamie, czy Frankfurcie, gdzie są dużo łatwiejsze trasy… loteria, matematyka, jak dla mnie trochę pozasportowe szachy…
Zaraz po biegu Podium – wielka nagroda. Medal od Piotrka Małachowskiego, którego poznałem 19 lat temu w Lublanie na Klubowym Pucharze Europy w lekkiej atletyce. Piotrek wygrał wtedy swój dysk, a ja przeszkody. Później spotykaliśmy się na stadionach różnych imprez. Raz, na początku znajomości powiedział mi. Giża, dobiegłeś dopiero 5 km, gdzie masz węgle i porządne białko? Od tego czasu już zawsze miałem 🙂
Co dalej?
Odpoczynek ok półtora miesiąca spokojnego treningu, regeneracji, pracy nad niedoskonałościami poprzez trening siłowy i gibkość.
Jesienią 27 października mamy start w Maratonie podczas Igrzysk Wojskowych. Będzie to bieg w wymagających warunkach pogodowych, ale na płaskiej trasie. Stawka będzie mocna.
Jest dużo czasu, żeby solidnie się przygotować. Maraton ten będzie premiowany punktami do rankingu, a więc trzeba wypaść jak najlepiej. Zostanie jeszcze wiosna na szukanie szybkiej trasy i dobrej grupy, żeby wykorzystać swój potencjał optymalnie! Powalczyć o kwalifikację.
Fajnie czuć, że nadal jest się „w grze” 🙂
Chciałbym serdecznie podziękować :
Rodzinie za nieustające wsparcie i wiarę!
Klubowi WKS Grunwald Poznań za niezbędny spokój w przygotowaniach! Kolejny medal zdobyty – walczymy jesienią na Igrzyskach w Chinach.
Polskiemu Związkowi Lekkiej Atletyki za zimowe przygotowania. W tym Trenerowi Zbigniewowi Rolbieckiemu za zaufanie i Markowi Jakubowskiemu za wsparcie na 3 zgrupowaniach. To były 4 bardzo dobre obozy, które pozwoliły mi przygotować formę! Przykro mi, że nie odwdzięczyłem się uzyskaniem minimum kwalifikacyjnego do Doha.
SportsLab Szczepana Wiechy za pomoc w fizjologicznym ustawieniu treningu, a także wprowadzeniu nowych ćwiczeń z Ulą Niemiec – wszystko to świetnie zagrało!
Fizjoperfekt i Szczepanowi Figatowi, który szczególnie w ostatnim momencie doprowadził mnie do pełni zdrowia.
Enervit Polska za wspomaganie odżywkami treningowymi i startowymi, Tomkowi Kałużnemu za ich dobranie i dawkowanie. Sprawdziły się doskonale zarówno w przygotowaniach, jak samym starcie. Energetycznie byłem świetnie przygotowany!
Nike Poland i Sklepowi Biegacza za dostarczenie sprzętu biegowego. Nike Vapor Fly 4% sprawdziły się tym razem świetnie. Nogi wytrzymały do końca, a finisz był nadspodziewanie mocny. Polubiły się z moimi nogami 🙂
Michałowi Kaczmarkowi za wspólne rozmowy o treningu, planowaniu i studzeniu zapędów.
Magdzie Wójcik, która wspierała mnie fizjoterapeutycznie podczas w zgrupowań, w tym najdłuższego w Albuquerque, dzięki czemu mogłem w zdrowiu szlifować formę, dzięki również za wsparcie na rowerze!
Organizatorom Orlen Warsaw Marathon szczególnie Jarkowi Żórawskiemu za wiarę i że przekonał mnie ostatecznie do startu w Warszawie.
Wszystkim Kibicom, szczególnie będącym na trasie, ale również tym, którzy wspierają na co dzień on-line – czytelnikom mariuszgizynski.pl i strony na Facebook i Instagram (ten ciągle niestety kuleje – też do poprawki). To wsparcie ma OLBRZYMIE znaczenie!!!
Dziękuję też Oli Szmigiel Running Creatives za przepiękne zdjęcia z trasy!
Dziękuję Adamowi Nowickiemu za wspólny obóz w Albuquerque i współpracę podczas Maratonu. Ma chłopak jeszcze spore rezerwy i Reprezentacja będzie miała z niego pożytek! Całej naszej drużynie przygotowującej się do Orlen Warsaw Marathon – szczególnie Oli Lisowskiej i Izie Trzaskalskiej – dzięki za mile spędzony czas!
Heniowi Szostowi za atmosferę na obozie w Albuquerque i wsparcie mentalne w czasie najtrudniejszego okresu treningowego i tuż przed startem.
Polar Polska i Panu Ryszardowi Szulowi za świetnie działające zegarki z pomiarem częstości skurczów serca, przy użyciu których kontroluję swój trening każdego dnia.
Każdemu kto miał większy lub mniejszy wpływ na nasz wspólny sukces!
Na koniec życzę Wam równie wspaniałych emocji – mam nadzieję, że śledzenie moich przygotowań i startów daje Wam dużo frajdy. Ja czuję Wasze wsparcie na każdym kroku.
DZIĘKUJĘ!!!
PS. Dla wszystkich śledzący bloga i przygotowania pytanie i prośba – co Waszym zdaniem można byłoby poprawić, co dodać, z czego zrezygnować? Piszcie śmiało. To czas podsumowań i planowania, burzy mózgów – być może razem coś dobrego wymyślimy!
Nie piszę tego, żeby „podbić” ilość komentarzy – z Waszych rad i pomysłów często wynikało wiele świetnych rzeczy!
5 Comments
Panie Mariuszu, wielkie gratulacje za wole walki. Dla mnie amatora maratonczyka jest Pan zrodlem inspiracji I motywacji. Zycze duzo zdrowia, pomyslnosci w zyciu rodzinnym no I upragnionych kwalifikacji. Pozdrawiam serdecznie
Dziękuję Panie Grzegorzu, bardzo mi miło!
Również życzę wytrwałości i dużo zdrowia!!!
Mariusz kibicuje Ci i życzę abys pojechał do Tokio i czuł się sportowcem spełnionym!!!pozdrowienia z Krakowa!
Dzięki Krzysiek!
Mało który sportowiec osiąga pełne spełnienie… Miałem kilka dobrych momentów, ale czekam na ten jeden 🙂 Myślę, że gdybym podczas tego biegu dogonił Marcina, to mogłoby być właśnie to.
Pozdrawiam!!!
Panie Mariuszu, ogromne gratulacje za walkę,wynik tytuł Wicemistrza Polski!
Jest Pan źródłem ogromnej inspiracji i wzorem do naśladowania! Z ogromną przyjemnością i uwagą czytam wszystkie Pana relacje.Pana perfekcjonizm,umiejetnosc planowania oraz wsluchiwania się w swój organizm są naprawdę niesamowite i z pewnością można czerpać garściami z Pańskiego doświadczenia! Mam głęboką nadzieję,iz w przyszłości zajmie się Pan trenowaniem amatorow,gdyz taki wspaniały Człowiek nauczyłyby biegowych amatorów bardzo rozsadnego i efektywnego podejścia do treningów.Trzymam mocno kciuki za Pana zdrowie i życzę powodzenia! Pozdrawiam