Ostatnie dni w Kenii okazały się owocne, praktycznie przez cały tydzień przed powrotem do domu ból zaczął wyraźnie ustępować i można było skupić się na treningu.
Cały pobyt generalnie zaliczam „na plus”. Był to okres na 11-8 tygodni do startu w Maratonie, więc jeszcze sporo czasu. Podczas wyjazdu wysokogórskiego budowałem podstawową wydolność. Nie biegałem w prawdzie zbyt dużo, nie tyle ile bym chciał, jednak sam pobyt na 2400 m n.p.m. zawsze robi swoje. Jednym zdaniem – robiłem tyle, ile mogłem.
Już na początku podjąłem decyzję, że w marcu powtórzę górski obóz – tym razem w Albuquerque, żeby tam pobiegać więcej i szybciej, tam zrobić tą główną pracę. Bez niej nawet najlepsze miejsca treningowe nic nie dadzą.
Powrót okazał się dość trudny. Czekała mnie bardzo duża zmiana pogody, a co za tym idzie pewne ryzyko przeziębienia się. Na krótkich i spokojnych biegach nie ma problemu, ale już podczas wymagających trzeba uważać na płuca, oskrzela itd…szczególnie, że w Kenii było +25, a w Warszawie -10.
W 3 dzień po powrocie (w poniedziałek) byłem na badaniu USG i wizycie lekarskiej w Doktorów Bienia i Adamczyka. Okazało się, że nie ma nic niepokojącego, a tylko niestabilność w stawie skokowym, co powoduje przeciążanie mięśnia płaszczkowatego i pomocniczych Achillesa. Można więc spokojnie trenować. Zrobiłem bieg w II zakresie. Miałem na ustach na zmianę buffa, kominiarkę i chustę od bluzy, wszystko starczało akurat na 4-5 km, później zamarzało. Oddychanie przez taki materiał to nic specjalnego – ciężej niż w górach :). W środę pobiegałem na bieżni mechanicznej 16 km z narastająca prędkością II w III zakres. W piątek już podbiegi, które zawsze dużo mi dają. W sobotę, czyli 8 dni po zjeździe z gór zaczęło się biegać dobrze. Na rozbieganiu prędkość ok 4:00 na km i pełna swoboda oraz niskie HR. Oznacza to, że w niedzielę można spróbować 30-ski na wyższym poziomie.
W pierwszej wersji miałem wystartować w Półmaratonie we Wiązownej, jednak nie ociepliło się na tyle, żeby zaryzykować. Postawiłem na 30 km w Puszczy Kampinowskiej. Początek był obiecujący. Pierwsze kilometry już w granicach 3:40 i bardzo niskie tętno. Pogoda rewelacyjna – zero wiatru -2 stopnie Celsjusza, słońce – przepięknie!
Biegłem w Nike Zoom Fly 4%. Miał być to kolejny test. Trzeci w tym tygodniu. Okazało się, że nogi bardzo dobrze zareagowały. Nie czułe zmęczenia, nie czułem łydek, które w butach startowych z małą amortyzacją i cienką podeszwą były od lat najsłabszym ogniwem.
Do 23 kilometra czułem się rewelacyjnie, później przyszło zmęczenie energetyczne. Zaległości miałem duże, więc nie ma co się dziwić, a do tego tydzień po górach, to zawsze słabsza dyspozycja. Całość jednak ba dobrym poziomie. Średnio 3:39.1 i 151 HR. Byłem z siebie bardzo zadowolony.
Już na środę nastawiłem się na duży wysiłek, a mianowicie temporun. Dzień wczesniej wyszło 24 km w tym krótka siła biegowa 10 x 150 m podbiegi. TempoRun to trening ze szkoły Trenera Schvetsowa. Polega on na tym, że biegniemy z prędkością jaką tego dnia podczas zawodów dalibyśmy radę biec przez godzinę. Oszacowałem się na 3:06 i w tym tempie udało się przebiec 10 km.
Stresowałem się przed jak młodzik. Zależało mi na nim, zależało mi, żeby mocno się zmęczyć, mięśniowo, energetycznie i oddechowo. Pogoda się poprawiła. W Czosnowie termometr pokazał 3,5 stopnia, więc po ostatnich mrozach było mi ciepło. Rękawki, krótkie tighty, 3 cieniutkie warstwy na górę i opaska. Rozgrzałem się aż 6 km, kilka ćwiczeń i 2 przebieżki, na których czułem się bardzo dobrze. Zawsze, kiedy idą one dobrze, to zazwyczaj i trening lub zawody wychodzą podobnie.
Pierwszy kilometr otworzyłem w 3:02, następny 3:07, później 04 i 05. Po 5 km nawrót, tam jak zwykle sporo się traci czasu i sił. 6-ty z lekkim kryzysem w 3:10, następne dwa po 3:08 i myśl, czy
nie skończyć po 8-śmiu. 9-ty w 3:06 i ostatni z finiszem na ostatniej setce w 3:02,3. Byłem z siebie bardzo zadowolony. Przed dwoma laty przebiegłem z asystą i w lepszych warunkach 2 sekundy szybciej po bardzo dobrych przygotowaniach, a tu ostatnio było bardzo różnie.
Byłem bardzo zmęczony, ale szczęśliwy. Nie miałem ochoty jeść, co jest oznaką, ze energetycznie sięgnąłem dalekich rezerw, zmusiłem organizm do adaptacji – to bardzo potrzebne – kluczowe.
Można jechać na obóz 🙂
W 13 dni byłem na 10-ciu wizytach lekasko-fizjoterapeutycznych. Pomógł mi Tomek Gawron z Rehabilitacja ARPWave oraz oczywiście Szczepan Figat z Fizjoperfekt, za co bardzo dziękuję i polecam każdemu, kto szybko i skutecznie chce zażegnać problem z kontuzją.
W piątek wyleciałem do Albuquerque – to decydujący czas, czyli między 6-tym, a 3-cim tygodniem przed startem.
Pierwsze dwa dni udane. W sobotę rano 17-km, po południu 8 km i sprawność.
W niedzielę 25 km po 4:22 HR 128 – czysta przyjemność, ale prawdziwa zabawa zacznie się ok. piątku, kiedy ubiorę jak się ostatnio śmiejemy „pantofle startowe” 🙂