Każdy Maraton jest inny, z każdym wiążą się inne nadzieje, każdy zostawia w pamięci inne wspomnienia.
Start w Ottawie miał jeden główny cel, a mianowicie jak najlepsze zaprezentowanie się w wojskowych Mistrzostwach Świata, wsparcie drużyny w obronie tytułu. Drugi, to powalczenie o jak najlepszy rezultat. Tym razem wynik nie był priorytetem. Nie ma walki o minimum, ale wielka niewiadomą były niezbędne ku temu warunki: prowadzenie, pogoda, trasa, brak aklimatyzacji.
Po niedawnej próbie breaking2 wiemy jak wielkie znaczenie ma odpowiednie prowadzenie, pogoda i optymalna trasa. Bez tego zwyczajnie nie ma szans na optymalny rezultat.
Niestety w Kanadzie żaden z powyższych czynników nie był spełniony. Co jednak najważniejsze spełniłem swoje nieśmiałe oczekiwania, a mianowicie zdobyłem srebrny medal indywidualnie, osiągnęliśmy wraz z kolegami z reprezentacji złoty medal drużynowo, uzyskałem przyzwoity czas 2:15,15. Jestem bardzo zadowolony z mojego występu. Okazało się, że obrana droga przynosi efekty – dzięki temu towarzyszy mi uczucie dobrze wykonanej roboty. To duża satysfakcja i dość wyraźne światełko w tunelu.
Nie czeka mnie breaking2, jednak czuję, że mogę pobić rekord życiowy i być lepszym biegaczem. Zwyczajnie wiem to i już!
PRZYGOTOWANIA
Po Turyńskim Maratonie na początku października postanowiłem solidnie wypocząć. Wiosna była trudna – przetrenowałem się, później kontuzja, później pogoń żeby zdążyć z formą na jesień. Po 3 tygodniach wystartowałem w przełajach na kilometrażu 50 km tygodniowo, już w listopadzie 0 km/tydzień. W grudniu wprowadzenie, które szło mozolnie. W styczniu coraz lepiej, choć start na w drugiej połowie miesiąca na słabym poziomie. Zaraz po obóz w Szklarskiej Porębie – oddało, już po niezły bieg przełajowy w Falenicy. Z początkiem lutego wyjazd do Kenii. Tam udało się przetrenować 3 tygodnie na dobrym poziomie. Po powrocie w drugim tygodniu marca brąz w Mistrzostwach Polski w Biegach Przełajowych – bardzo przyzwoity poziom. Później miały być 2-3 treningi na asfalcie i start w Półmaratonie w Berlinie. Niestety infekcja i niewiele udało się zrobić. Liczyłem, że po 3 tygodniach po górach, kiedy to forma zwykle jest szczytowa pobiegnę szybko. Niestety 10 km w ok 31 minut i już było po mnie – zszedłem, bo organizm był w potwornym dołku. Wspomniana infekcja zabrała to, co najlepsze. Trzeba było po raz kolejny odradzać się, stopniowo budować formę. Miałem straszny dołek po górach, organizm był rozregulowany fizycznie i psychicznie. Infekcja w połączeniu z reklimatyzacją doprowadziła również do spadku najważniejszych dla biegacza parametrów krwi. Nadzieja odżyła po 9 kwietnia po 30-stce po 3:33 „na luzie”. Zaraz po pojechałem na obóz do Szklarskiej Poręby, gdzie po 18-stu dniach wróciłem na dobry poziom. Na koniec przebiegłem 5×2 km + 2x1km w dobrym tempie. 1 maja wystartowałem w Półmaratonie Grudziądz-Rulewo, gdzie przebiegłem 17 km na bardzo dobrym poziomie, dalej było bardzo ciężko, wiec biegłem tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Po tym trudnym starcie, a zarazem najtrudniejszym treningu w przygotowaniach byłem wykończony. 2 dni po wracałem z lasu pieszo – byłem wycieńczony. Już 5 maja byłem znowu w Szklarskiej, gdzie przez 2 tygodnie zrobiłem 4 bardzo solidne treningi. Tempa jak 5×3 km, czy 12×1 km lub mieszane 4km z krótszymi docinkami 1000-1500 m wychodziły dobrze. Gorzej było z długimi biegami, które były na niskim poziomie – częstość skurczów serca zbyt wysoka, bez specjalnego komfortu na prędkościach ledwie poniżej 3:40. Problemem kwietnia i początku maja była pogoda – zimno, deszczowo, a czasem nawet śnieżnie. Trudno realizowało się trening, a trzeba było biegać nawet 200 km tygodniowo. Połowę z obu pobytów w Szklarskiej przespałem w namiocie tlenowym, co nie jest bez wpływu na regenerację. Wtedy 200 km jest jeszcze bardziej odczuwalne, to samo tyczy się pogody. Do Warszawy wróciłem na 10 dni przed startem. Tu nagle z 5-10 stopni z początku maja zrobiło się 29. Szok termiczny gotowy, a trzeba dalej trenować. Oczywiście jest rada. Na sobotni trening tempowy ruszyłem o zmroku. Przebiegłem 5×1500 m z przerwa 500 m na dobrych prędkościach ok 3:02-03/km, 500 m w ok 2:00. Jest to czas, kiedy szuka się na siłę luzu, chciałoby się biegać lekko, chciałoby być się w formie życia. Pogoda nie sprzyjała, ale odpowiedź organizmu była zaskakująca. Mleczan w 3 minucie po wysiłku 1,9 mmol/l, czyli zero J (naturalnie im mniej, tym lepiej, bo organizm funkcjonuje w zasadzie bez nadprodukcji kwasu mlekowego – w uproszczeniu pisząc nie ma produktu przemiany materii, który blokuje wysiłek fizyczny).
Od niedzieli zacząłem restrykcyjną dietę białkową. Zero węglowodanów. W poniedziałek 20 km, we wtorek solidna rozgrzewka i 5 km w 15:28, z czego ostatnie 2 km już na pustych bakach, czyli ogólna bezsilność, usztywnione ramiona, ciężkie nogi. Po biegu już obiad z węglowodanami – nie ma co dalej przedłużać diety, szczególnie, że już w czwartek podróż, gdzie żołądek nie będzie działał dobrze.
TUŻ PRZED
Do Ottawy przylecieliśmy w czwartek wieczorem, po dość długiej 16-sto godzinnej podróży. Przywitał nas obfity deszcz i chłód. To dobrze wróżyło przed niedzielą, bo prognozy mówiły wprawdzie o ociepleniu, ale przecież jeśli w czwartek jest tak chłodno, to nie będzie zaraz upałów – teoretycznie.
Spać poszedłem jak najszybciej – bez przestawiania się – za mało na to czasu. Obudziłem się ok 1 w nocy przez bardzo mocny skurcz łydki. Nie wiedziałem początkowo co się dzieje. Po chwili zorientowałem się, że mam bardzo mocno spięty mięsień, wręcz małego guza wielkości mentosa. Od razu wyczułem, że główną przyczyną jest spięty po podróży odcinek lędźwiowy. Jednak przyczyn może być więcej. Ostatnie dni były upalne etc…Wyciągnąłem z torby matę z kolcami, podłożyłem pod odcinek lędźwiowy, wypiłem mieszankę minerałów, po 15 minutach znowu spałem. Ok 3:30 nad ranem czasu Ottawa, to w Polsce 9:30 byłem już na nogach. Rozmasowałem starannie mięśnie goleni i rozcięgno podeszwowe, następnie kompleksowe rolowanie pleców i nóg, dalej rozciąganie łydki. Międzyczasie pierwsze śniadanie w pokoju, drugie ok 7:30 na stołówce uniwersyteckiej campusu, gdzie nas zakwaterowano. Niedługo po bardzo przyjemny akcent wyjazdu – ruszyliśmy do Ambasady Polskiej, gdzie zostaliśmy zaproszeni i bardzo mile przyjęci. Fantastyczne opowieści o Kanadzie, jej 150-cio letniej historii, żyjącej tu licznie Polonii. Do teraz jestem szczerze zafascynowany Kanadą i tym jak powstało to piękne państwo. Napiliśmy się pysznej kawy i wróciliśmy na uniwersytet. Łydka prawie zupełnie puściła.
Po chwili zaczęliśmy trening, którego celem było rozruszanie się po podróży i podniesienie napięcia mięśniowego jednym szybszym tysiącem metrów. Po pół godzinnym spokojnym biegu, solidnym rozciąganiu i przebieżce dla wyczucia nogi, w 4-osobowym składzie pobiegliśmy. Od razu czułem, że jest szybko, ale nie był to problem. Prowadził najbardziej doświadczony, lider grupy Heniu Szost. Po 600 metrach Arek Gardzielewski zauważył, że biegniemy na 2:45. Minimalnie zwolniliśmy, ale i tak GPS pokazał 2:46. Czułem, że jestem „w gazie”. Uwielbiam ten moment przygotowań, kiedy czuję, że jest dobrze, że jestem gotów na walkę.
Niepokoiła taktyka. Mieliśmy informację, że jesteśmy zdani na samy siebie, że pierwsza grupa ma biec z kilkoma prowadzącymi po 3:00 na km, czyli na 2:06,30, czyli dużo powyżej naszych możliwości. Czuliśmy, że piątkowe przedpołudnie przyniosło ciepło i wilgotność, a temperatura do niedzieli ma jeszcze znacznie urosnąć. Na listach startowych wśród czołówki ok. 10 nazwisk Kenia /Etiopia / Uganda – wiele rekordów życiowych ok 2:06. Ostatecznie na liście żołnierzy najlepszy Heniu, później Koreańczyk z 2:09, 3 Francuzi 2:10-2:12 i dalej ja z Arkiem i Błażejem. Pewne było, że będzie to ciekawa rywalizacja.
W sobotę rano tylko króciutki rozruch: 6 km truchtu + rozciąganie. Po południu uroczyste, krótkie otwarcie. Wszystko dopięte na ostatni guzik – czujemy się bardzo komfortowo, co sprzyja przed czekającym wyzwaniem.
Wieczorem przygotowanie bidonów – zabawa na blisko 2 godziny. Oglądamy przy tym galę MMA, co pozwala odwrócić uwagę od biegu i stresu z tym związanego.
Spać idę dość wcześnie, bo chwilę po 20:00, czyli w Polsce 2:00. Pobudka godzinę przed budzikiem ustawionym na 4:30. Tradycyjny rytuał mierzenia częstości skurczów serca i tu okazuje si, że jestem piekielnie zestresowany. Polar pokazuje 46 ud./min. Dzień i 2 dni przed było odpowiednio 37 i 38. Normalnie 46 mam przy infekcji. Wykluczyłem to jednak po chwili – był to czysty stres przedstartowy, ale bardzo, bardzo duży. Pochodziłem po pokoju, włączyłem niezawodnie odwracającą uwagę grę do której wracam w momentach, gdy chcę zapomnieć o „Bożym Świecie” Heroes III zadziałał. Po pół godziny byłem zupełnie spokojny. Kurcze.., dojrzały już jestem jak na wyczynowego biegacza, ale nadal stresuję się jak junior J Dopakowałem torbę i ruszyłem na śniadanie.
Po śniadaniu z powrotem do gry, żeby dokończyć mapkę. Wygrałem z dobrym wynikiem J.
START
Czas zleciał szybciutko. Poszliśmy spacerkiem na start, gdzie byliśmy już po 10 minutach. Chwila rozciągania, 10 minut truchtu, kilka dynamiczniejszych ćwiczeń i przebieżek, kolejne rytuały i 5 minut przed biegiem jesteśmy na starcie. Czuje spięty grzbiet, masuję, tym razem to lekki nerwoból – niezbyt dobrze to wygląda. Po 3-4 minutach masażu przykurcz częściowo puszcza.
„Piątki” z cała reprezentacją, strzał startera, stres zupełnie odchodzi. Nie czuję ani łydki, ani pleców. Po piątkowym tysiącu, niedzielne 3:05 to truchcik. Choć mocno pagórkowato. 100 m zbiegu, dalej 100 m dość mocno pod górkę i dalej 200 mocno w dół.
Od razu formuje się pierwsza bardzo liczna grupa – przynajmniej 15-20 osób – ciężko zliczyć. Za nią Heniu, Arek i 2 Francuzów, ja za nimi jak w breaking 2 J.
3 kilometry za nami, słońce świeci już mocno, trasa jak stół – wzdłuż kanału, dobry asfalt, biegnie mi się doskonale, choć czuję, że prędkość jest na ok 2:10-2:11. Po 4 km doganiamy Koreańczyka z życiówką 2:09, dalej trzeciego z Francuzów z PB ok 2:11. Jest dobrze! Po 5-tce kilka hopek i czuję, że tempo zaczyna sprawiać mi coraz większy problem. Oczywiste jest, że jeśli chcę ukończyć Maraton w optymalnym na dzień dzisiejszy czasie, nie mogę czuć już teraz, że biegnę zbyt mocno, że czuje w mięśniach, że to zbyt wiele. Na 8-mym kilometrze niestety puszczam chłopaków, bo tempo jest zbyt mocne. 8 km mamy w 24:46, a zatem 3:06. Powinno być ok, ale niestety nie jest, jednak to tylko średnia, bo chwilowe tempo pewnie poniżej 3:00. To zawodnik z Lesoto, który odpadł od pierwszej grupy, teraz nadaje tempo, niestety niezbyt równo. Co jakiś czas zmienia go na prowadzeniu Arek, który widać, że czuje się doskonale. Na 9-tym kilometrze mam ok 15 metrową stratę, przed 10-tym dochodzę jednak do chłopaków, którzy wyraźnie zwolnili. Przez chwilę myślę, byłoby super, gdyby teraz było luźniej. Niestety już za kilka sekund znowu biegnę sam, a chłopaki odchodzą mi w oczach. Z każdym kilometrem coraz bardziej. Na 15-stym kilometrze przeżywam spory kryzys, choć stoper pokazuje 46:28, więc bardzo dobrze! Niestety dalej jest coraz gorzej, chłopaki są już bardzo daleko, a ja sam, trasa pofałdowana. Ok 17-stego duży podbieg, widzę , że Heniu odpada od zawodnika z Lesoto i Arka, ale są bardzo daleko. To najgorszy moment biegu – godzenie się z tym, że nie mam szans tego dnia na wynik. Obwiniam się, że jest źle. Na domiar złego nie wiem jak szybko biegnę, niestety wydaje mi się, że coraz wolniej, znacznie wolniej. Jedyne, co w tej chwili pozytywne, to pozycja medalowa i dwóch naszych przede mną. Szansa na osiągnięcie planu A bardzo duża. Na 20-stym biegnę zupełnie sam. Z przodu na nawet długich prostych nie widzę już ani Arka, ani Henia, przede mną dwóch Kenijczyków, ale ciągle w pewnej odległości, choć ta sukcesywnie się skraca.
Zewsząd energiczny doping, pomoc wolontariuszy na punktach z wodą i gąbkach. Mnóstwo pozytywnej energii. Czuję, że biegnę nieźle, choć znacznie wolniej niż na początkowej dyszce. Biegnę teraz na tyle, na ile wydaje mi się, że mogę dotrzeć do mety. Na moście ok 20-stego widzę Trenerów. Krzyczą, że biegnę po 3:06-3:07. Nie wierze w to. Myślę sobie, że lecę na co najwyżej 1:06:30 w Półmaratonie i mam uczucie, że słabnę. Czuję delikatnie łydkę w którą złapał mnie 2 dni wcześniej skurcz. Trener krzyczy, żebym rozluźnił nogi. Robię to, nawet kosztem zwolnienia tempa – tak trzeba! Nie mogę przed 30-stym kilometrem biec „na maksa”.
Ostry zakręt w lewo i wyrasta długi, stromo kończący się podbieg. Robi się coraz cieplej, słońce bez chmurki, żałuję, ze nie mam okularów przeciwsłonecznych.
Wtem nieoczekiwany obrót sprawy. Z daleka widzę słup oznaczający półmaraton i zegar na którym 1:05, po dobiegnięciu do maty 1:05:45! Odżywam, długi podbieg okazuje się znacznie krótszy, bo widzę, że w połowie Kenijczycy skręcają J. Brzmi to wszystko pewnie nie do wiary, ale w każdym biegu jest tak, że wielu zawodników nie myśli ciągle o czasie i dystansie, jakby odsuwając to od siebie, zapominając przy tym o zmęczeniu. Ja robię tak zawsze. Szczególnie, kiedy jest kryzys.
Ok 23 kilometra doganiam Kenijczyka, wreszcie mam kogoś, za kim choć chwilę mogę się zaczepić. Przez długi most biegnę na jego plecach jak cień. Czuję, że teraz odpoczywam, rozluźniam się – jest dobrze. Niestety po 500 metrach ponownie mi ucieka. Myślę sobie, że dalej słabnę. Rozluźniam się, rytmicznie pracuję. Punkt z żelami. Po chwili czuję się lepiej. Widzę przed sobą słabnącego Henia Szosta. Zbliżam się sukcesywnie. Ok 28 kilometra dochodzę i wyprzedzam. Sytuacja nietuzinkowa. Mam do Henryka wielki respekt. Maraton to jego dystans, ostatnie lata to jego absolutna dominacja. To mnie bardzo buduje. Trasa jest na tym odcinku trudna, bo mocno pofałdowana. Co chwilę podbiegi i zbiegi. Niektóre nawet po 300 metrów. Nie są jakieś bardzo strome, ale czuje się jest mocno, szczególnie na zbiegach. W tym czasie biegnę jak okazuje się po biegu po 3:09(średnie tempo między 25, a 30 km)!
Co chwilę widzę przepiękne widoki olbrzymiego kanału, wszędzie zieleń, co chwilę mój ulubiony zapach bzu. Czasem bardzo intensywny. Trasa jest niezwykle ciekawa, jednak trudna – coraz trudniejsza. Nie oczywiście przesadnie, ale nie jest to Frankfurt, Rotterdam, czy nawet Orlen. Tylko na chwilę zapada cień, bo generalnie trasa jest odsłonięta. Na 32 kilometrze słońce mocno doskwiera. Ale jest dobrze. Nie zwalniam. Po kibicach wnoszę, że osiągam przewagę nad rywalami. Zgubiłem zarówno Kenijczyka, który niedawno mi uciekł, jak Henia. Przed sobą mam kolejnego Kenijczyka, który już tyko truchta.
Po 30-stu kilometrach wiem, ze zwolniłem, że nie jest to już tempo jak średnia półmaratonu. Wiem, że nic wielkiego już nie zrobię. Coraz bardziej doskwiera mi łydka. Temperatura ciągle rośnie, wilgotność jest mocno odczuwalna, choć w powietrzu jest jakaś dziwna świeżość. Nigdy wcześniej nie oddychałem takim powietrzem – mieszanka świeżości i wilgoci. To powietrze wydaje się jakieś nieskazitelnie czyste. Choć wyjeżdżając z Polski obojętnie gdzie, nie powinno to być wielkim zdziwieniem – niestety :/.
Na ok 33 kilometrze wbiegam do miasta, a tam coraz więcej kibiców i tablic z hasłami dopingującymi biegaczy. Wiele z konkretnymi nazwiskami, ale też uniwersalne typu: Jesteś niepokonany, wierzę w Ciebie; Jesteś moim bohaterem. Jeden szczególnie utkwił mi w pamięci. Trump mógł wygrać, ty też możesz J J J.
Doping coraz silniejszy, coraz częściej kapele nadające rytm biegu. Maraton przygotowany doskonale pod względem oznaczenia trasy, napojów, czy właśnie dopingu. Biegnę w koszulce z Orzełkiem na piersi, dlatego co pewien czas słyszę polskie np. dwaj, dawaj, czy: o Polska, dobzie, dobzie J itd. W sumie pewnie ok 10 razy! Czasem z mocnym akcentem, czasem czyściutką polszczyzną: biegaj Mariusz! (miałem duże imię zamiast numeru startowego).
Na 35 kilometrze widziałem, że oszałamiającego czasu już nie będzie, starałem się ją rozluźniać, szczególnie na zbiegach. Przede mną nikogo, za mną też. Nie walczę, tylko luźno biegnę do przodu. Kilometry nie uciekają już tak szybko jak w początkowej fazie biegu. Na ok 37 km doganiam zawodnika z Lesoto, mijam bez trudu. Biegnę luźno i spokojnie. Ciepło dokucza jeszcze bardziej – tu w mieście nie ma ruchu powietrza. Co chwilę leję się wodą. Co 5 km wypijam ok. 250 ml wody z rozpuszczonymi żelami. Pomiędzy żelami, co 5 km łapię po 2 gąbki nasączone wodą – super pomoc.
Czuję, że jest dobrze, mam srebro i mogę pozwolić sobie na komfortowy bieg. Nogi nie są przemęczone jak na tą fazę biegu. To dobrze świadczy o przygotowaniu. W tej chwili czuję, że dobrze się przygotowałem. Snuję już plany na jesień. Czuję przypływ optymizmu – rewelacyjne uczucie!
Przed 40-stym km wiem już, gdzie jestem. Na tym odcinku, tylko na ścieżce pieszo-rowerowej obok, robiliśmy piątkowego tysiąca. Zegar na 40stce pokazał 2:07,51 Końcówka trasy to już tylko bardzo spokojny bieg, żeby w zdrowiu osiągnąć upragnioną metę.
Zacząłem zbyt szybko, jednak miałem tylko 2 wyjścia: spróbować pobiec na dobry wynik lub biec samemu. Druga opcja jest zawsze straszna. Straszna dlatego, że walczymy z oporami, dystans ucieka wolniej, nie ma kogoś z kim można się „próbować”. Kolarze powiedzą: jakie tam opory.. Naukowcy udowodnili jednak, że przy prędkości 3:05, a z taką biegłem pierwsze 10 km w maratonie traci się biegnąc samemu 90 sekund. Z drugiej strony lepszy samotny bieg niż zbyt mocne tempo i wyczerpanie.
W komercyjnym Maratonie, gdzie walczy się dla siebie, można śmiało podejmować takie ryzyko, jednak gdy w grę wchodzi reprezentowanie kraju, to trzeba pobiec optymalnie na swoje możliwości, nie ma miejsca na nawet nie ryzyko, tylko wiadomy negatywny efekt. Owszem wiele jest niewiadomych, ale po 10 km można z dużym prawdopodobieństwem ocenić swój wynik na mecie, jeśli zna się i czuje swój organizm.
Nie chcę wyjść na kunktatora, jednak w niedzielnym biegu oszczędzałem się i kontrolowałem mój bieg poza początkiem dystansu. Nie miałem szans przeskoczyć wyżej w końcowej klasyfikacji. Arek pobiegł półtorej minuty szybciej, nawet gdybym dał z siebie wszystko nie dałbym rady Go dogonić.
Jesienią kolejne batalie, tym razem o minimum na Mistrzostwa Europy, dlatego nie było sensu finiszować na ostatnich 7 kilometrach jak to zwykle bywa w moim przypadku. Po jesiennym Maratonie czekają mnie jeszcze Mistrzostwa Świata CISM w biegach przełajowych. To będzie trudny sezon.
Nie chwaliłem się jeszcze, ale w połowie września spodziewamy się dziecka J To też czynnik, który spowoduje bicie serca jak na najtrudniejszych zawodach J.
Trzeba dbać o zdrowie. Wyzbyłem się już walki o poprawę statystyk, a żeby dobrze wyglądało. Nic to w konsekwencji nie daje. Co by to zmieniło, że skończyłbym 2:14.xx, a nie moje 2:15.15.
Po biegu i kontroli antydopingowej najmilsze momenty: trawka pod drzewem, po południu dekoracja, wypełnianie danych do nagrody. Mam dostać od Ottawa Marathon ok 5 tys. złotych – będzie na sfinansowanie części obozu wysokogórskiego do jesiennego Maratonu.
Podsumowując był to najłatwiejszy Maraton z moich 13 ukończonych. Choć dzisiaj i tak ledwie chodzę, jednak to normalna sprawa przy cieple, a na mecie było ponoć blisko 25 stopni., na słońcu z pewnością jeszcze cieplej. W Sumie 6-ty udany Maraton z 15 prób. Statystyka niezbyt dobra, jednak trzeba oddać, że część była po kontuzjach, co lekko łagodzi mój wskaźnik skuteczność. W Kanadzie w trudnych warunkach uzyskałem mój 6-sty wynik w karierze. Sadzę, że dzisiaj byłem spokojnie na połamanie 2:13. Jedyny czynnik jaki „zagrał” to forma. Najważniejszy!
Jak pisałem wcześniej można teraz śmiało patrzeć w przód. Udane przygotowania zakończone dobrym startem dają podstawę do podnoszenia poziomu jeszcze wyżej. To jakby wejście na wyższy schodek w drodze na szczyt, a nie da się przeskoczyć kilka schodków na raz. Tu zawsze stawiam mój przykład do 2009 i 2:15.59 do 2:11.20 w 2012 roku. Krok po kroku, po małym kroku w górę.
Po Maratonie było świętowanie – a co? W końcu zasłużyliśmy! Oczywiście każdy dzielił się swoimi planami na jesień, przebierając już nogami przed następną tzw. „robotą maratońską”.
Chciałbym podziękować za pomoc w przygotowaniach mojej cierpliwej żonie, rodzicom, którzy pomagają na każdym kroku. Niezawodnej drużynie w składzie Henryk Szost, Arek Gardzielewski i Błażej Brzeziński.
Gratulacje dla dziewczyn, które też zdobyły komplet medali!
Podziękowanie również dla zawsze gotowych do pomocy Kuby Czai i Szczepana Figata, trenera Grzegorza Gajdusa, który pomagał nie tylko na rowerze podczas treningów tempowych, ale też mentalnym nastawieniu, co było w tych przygotowaniach duża huśtawką.
Dziękuję też mojemu klubowi WZS Grunwald Poznań, który zapewnia mi możliwość kontynuowania profesjonalnej kariery sportowej.
Również Nike Poland za sprzęt biegowy. Mam nadzieję, że zasłużę na nowe Nike Zoom Vaporfly 4%, miedzy innymi dzięki którym Kipchoge prawie złamał barierę 2 godzin. Mam nadzieję, że też będę o te 4% szybszy J.
Życzę Wam powodzenia w letnich przygotowaniach. Poproszę o dalsze pozytywne emocje z Waszej strony – to jak zwykle bardzo pomaga, za co Wam serdecznie dziękuję!!!
6 Comments
Super relacja!!!
Prędkości i czasy które osiągagasz to dla mnie ( jak i pewnie dla 99,99 procent spoleczeństwa) są równie realne do uzyskania jak spotkanie Królowej Elżbiety II w osiedlowym maglu.
Od 2 lat walczę aby złamać 40 min/10 km i 1.30/21,1 km, i w dużej mierze dzięki twoim wpisom jestem niemal o włos od sukcesu.
W jedynie słusznej części Heroes, proponuję Nekromantkę Tamikę i jej ulubionych Władców Mroku.
Gratuluję rzecz jasna kolejnej pociechy, czytałem że z dekady na dekadę poziom biegów długich w Polsce spada dobrze, że wziąłeś sie do roboty by to zmienić:)
Najważniejsze to Gratulacje za nowego członka rodziny:) no i duży Szacun za walke, nie jeden by na 17km puscil! Medal zdobyty, niezły wynik jest dobrze. P.S. bardzo fajnie napisane:) pozdro
Dzięki Adrian!
Miło się czyta!
Dziękuję bardzo!
🙂 🙂 🙂
Praca nad poprawą poziomu sportowego,jeśli jako społeczeństwo chcemy zajmować czas młodych ludzi biegami długimi, musi być systemowa.
My jako wyczynowi Maratończycy jesteśmy takimi „Ostatnimi Mohikaninami”…
Wielkie Gratulacje!!!
Zawsze byłeś WALCZAKIEM!!! Bardzo dobrze się znalazłeś na danej trasie i warunkach wykorzystując perfekcyjnie swoje doświadczenie.
Gratuluję i co najbardziej cieszy to Twój optymizm, zadowolenie, zapał i chęć podjęcia dalszych wyzwań bo tylko dzięki temu możliwa jest dalsza ciężka praca.
Trzymam kciuki za Ciebie i Twoją RODZINĘ!!!
POZDROWIENIA
Prawdziwie mistrzowska relacja i to co lubię i podziwiam u Mariusza najbardziej – czyli wspaniała walka o najwyższe realne cele. Nie na oślep, ale rozsądnie, metodycznie i z wiarą, bo wszystko jest oparte na rzetelnym przygotowaniu. Do wzięcia było srebro i to zostało zrobione. Bardzo szczere gratulacje, no i najważniejsze, że forma zagrała, a inne czynniki już od nas dużo mniej zależą.
Ja tym czasem uskuteczniam kilometrówki i pięćsetki na naszej mistycznej, kampinoskiej trasie, gdyż 24.06 już kolejny kameralny bieg pamięci Kusego.
Biegaj Mariusz, biegaj!