Analizy biegu Maratońskiego nie można zamykać w sztywnych ramach czasowych np. między dwoma ostatnimi startami, czy po ostatnim roztrenowaniu. Na wynik rzutuje zwykle dużo dłuższa historia. Ważne jest z jakiego poziomu fizycznego i psychicznego zaczynaliśmy przygotowania, ile one trwały i tak naprawdę na końcu, jak się one udały.
Z mojego doświadczenia wynika, że nie da się w krótkim czasie przeskoczyć z niebytu (słabego poziomu) w nawet swój wysoki poziom, czy tym bardziej bić życiówki.
Najczęściej jest tak, że do dużych rezultatów dochodzimy stopniowo, przechodząc z cierpliwością kolejne etapy treningu. Być może to banał, ale podam 2 przykłady:
rok | HENRYK SZOST | GIŻA | KOMENTARZ |
2007 | 2:15.57 | ||
2008 | 2:11.59 | ||
2009 | kontuzja | 2:15.59 | |
2010 | 2:10.27 | 2:13.30 | |
2011 | 2:09.39 | 2:12.34 | |
2012 | 2:07.39 | 2:11.20 | |
2013 | 2:09.37 | kontuzja | |
2014 | 2:08.55 | 2:18.09 | niepełen trening |
2015 | 2:10.11 | 2:12.40 | |
2016 | 2:12.40 | 2:14.43 |
Podobne satystyki można mnożyć. Zdecydowana większość zawodników podobnie się rozwija. Są oczywiście wyjątki, gdzie już debiut przynosi rewelacyjny wynik. Wiele u zależy od tego, co wcześniej się robiło na treningu. Czasem trenując 10 000 m trener już myśląc o tym, że zawodnik ma za dwa lata biegać Maraton już przygotowuje go pod tym kątem, przebudowuje jego organizm. Wtedy jest szansa, że debiut będzie od razu na wysokim poziomie. Wiele oczywiście zależy od samego biegu, pogody, przeciwników, taktyki, szczęścia…etc. Studiowanie samych suchych wyników jest wręcz nieuczciwe!
Niestety w karierach wielu biegaczy pojawiają się punkty zwrotne, zapaści formy spowodowane różnymi czynnikami. Podnieść się z nich jest bardzo trudno. Im lepszy poziom sportowy, tym jest to łatwiejsze. Im ma lepsze wsparcie, jeśli zawodnik sam potrafi się poprowadzić itd… Wszystko to jest piekielnie trudne, szczególnie, gdy nie ma środków finansowych, co za tym idzie najlepszej opieki lekarskiej, psychologicznej itd..
U mnie po najlepszym 2:11.20 pojawiła się ciężka kontuzja, którą tak naprawdę zażegnałem dopiero w tym roku. Dlatego też nie mogłem trenować i dalej się rozwijać, uwsteczniłem się, pojawiły się kompensacje i inne trudności. Do tego musiałem biegać, bo byłem do tego często zobowiązywany, więc ryzykowałem, leczenie się wydłużało. Myślałem, że jest już dobrze, a tu za chwilę kolejny powrót na dno…
Nie tłumaczę się. Mam świadomość swojego poziomu i swoich możliwości. Wiem ile popełniłem błędów. Nie jestem talentem pokroju wielkich mistrzów, ale chcę z tego co mam osiągnąć jak najwięcej i tyle. Nie porównuję się do Henryka Szosta, Stefano Baldiniego, czy Victora Rothlina – to nie ma sensu. Tabela wyżej to tylko przykład jak może wyglądać rozwój.
Marzyłem, żeby w 2016 roku była powtórka z 2012 roku, gdyż analogia wskazywała, że jest to możliwe. Wskazywała na to też dyspozycja w zimowym treningu. Dlaczego nie zagrało? rozważania snułem po Rotterdamie. Podsumowując, zwyczajnie potrenowałem za mocno i organizm nie odbudował się, nie byłem w kwietniu w formie.
Wiosną były wielkie nadzieje, nadzieje uzasadnione, bo po jesiennym biegu w 2:12.40, gdzie były duże braki, wystarczyło pobiec 70 sekund szybciej, aby spełnić marzenie. Nie wyszło, co wiązało się z dużym rozczarowaniem. Rozczarowaniem, które potęgowała myśl – fakt, że być może kolejnej szansy już nie będzie. To zdecydowanie inna sytuacja niż 4 lata wstecz.
Kolejne tygodnie, to była biegowa egzystencja – bez specjalnej nadziei i pozytywów. W maju przyszła kontuzja, z którą borykałem się blisko półtora miesiąca, a był to czas, gdzie trzeba było popracować z podstawami. Nie mogłem przesunąć przygotowań w czasie, ponieważ Maraton Wojskowy wymusił taki, a nie inny kalendarz przygotowań.
Gdy pojawia się kontuzja, mówi się, że oj tam, przynajmniej się odpocznie. Moim zdaniem nie jest tak do końca. W czasie leczenia urazu nie miałem po raz kolejny chwili by odpocząć. Codzienne zabiegi, szukanie wyjścia z niekorzystnego położenia jest wyczerpujące zarówno fizycznie, jak psychicznie. Czasu ma się sporo mniej, niż podczas treningu 2 razy dziennie. Ja tak przynajmniej mam.
Pisałem już o tym na blogu. Kiedy i jak zaczynałem przygotowania. Szczerze, przykro to nawet wspominać.
W całym lipcu w sumie wyszło tyle pracy treningowej, co powinno wychodzić w półtora tygodnia. W pierwszym tygodniu robiłem 30 sekund biegu na 1 minutę marszu – kilka razy, czyli trenowałem w sumie 15-20 minut. Podobnie przez 2 tygodnie. W tydzień biegłem przez godzinę. To nie był w zasadzie trening, tylko jeszcze wychodzenie z kontuzji.
Sierpień to udany obóz w górach, jednak nie dało się zrobić tego, co chciałem. Trening wyglądał nie jak ułożona, sprawdzona, metodyczna praca, a bardziej na zasadzie „gaszenia pożarów”. Co można zrobić w 2 miesiące, a powinno się robić w 4. Robiłem tylko to, co mogłem, trochę „po łebkach” bez gruntowania formy. Kilkukrotnego powtórzenia mikrocykli.
To też oddzielny temat, bo są zawodnicy, którym wystarczają 2 miesiące, aby osiągnąć dużą formę z niczego, czasem nawet lepiej gdy mają tylko tyle czasu. U mnie tak to nie wygląda. Sprawdziłem to już kilkukrotnie – potrzebuję bardzo wolno, stopień po stopniu budować formę. Żeby wejść na przyzwoity poziom treningowy, aby z tego zacząć pracować na „jakościowym poziomie”. Ja zawsze potrzebowałem czasu i to nawet ok. 2 miesięcy, aby zacząć biegać dobrze(2 miesiące treningu ogólnego –tworzenia fundamentu). Niestety u mnie to trwa… Znam zawodników, którym zajmuje to miesiąc, nawet 2 tygodnie – ja potrzebuję wspomniane 2 miesiące i tyle. Tak samo było to w zeszłym roku, jak w sezonie 2008-2009, kiedy byłem przed 30-stką i regeneracja była z pewnością znacznie szybsza. W tym okresie budowałem fundamenty od 1 listopada do końca stycznia i dopiero po tym okresie zaczęło się bieganie na wysokim poziomie, treningi wysokiej klasy. Nabiegałem wtedy 13.59 na 5km, wygrałem Mistrzostwa Polski w przełajach, gdzie startowała cała czołówka.
Taka droga na skróty, bez wspomnianych fundamentów wyszła mi tylko jeden raz – jesienią 2011 roku.
Miałem nadzieję, że bieżący rok przypominać będzie właśnie ten sezon 2011, gdzie jesienią we Frankfurcie padło 2:12.34 i miałem wtedy fantastyczną formę. Tego roku wiosną byłem na długim obozie w Kenii i ewidentnie się przetrenowałem. Trenowałem zbyt ciężko i zbyt długo, do tego dochodziły urazy i błędy w leczeniu. Wtedy nie przekroczyłem, ale zupełnie zgubiłem cieniutką linię, na które się zwykle balansuje, chodzi o symboliczną linię między niedotrenowaniem, a przetrenowaniem. Różnica była taka, że wiosną 2011 roku nie ukończyłem Maratonu w Wiedniu. Poza przetrenowaniem i słabością, towarzyszył mi ból nogi, dlatego też nie byłem w stanie kontynuować biegu po 25 kilometrze. Wtedy wygrała troska o zdrowie.
Liczyłem bardzo, że Jesień 2016 będzie przypominać jesień 2011. Majowo-czerwcowa pauza miała być roztrenowaniem jak czerwcowo-lipcowa z 2011. Analogi było bardzo wiele, jednak efekt końcowy w niedzielnym starcie zgoła inny.
W Turynie nie byłem w formie, byłem zmęczony, zblokowany, nie było tego czegoś jak wiele razy, gdy do 30 kilometra nie biegłem, tylko frunąłem nad asfaltem J
Jak było w Turynie po kolei
Przygotowany byłem mimo braku czasu dość dobrze. Zrobiłem tyle, ile byłem w stanie. Zadbałem o najdrobniejsze szczegóły.
Wystartowaliśmy dość mocno, jednak z górki, tempo po 2 szybkich kilometrach po 3:02 zaczęło się uspokajać. 5 km w 15:28, 10 km w 31.42. Czułem się ok i wierzyłem, że być może nawet przyspieszę. Trasa była pagórkowata, jednak nie taka jak w profilu na stronie biegu. Przypomnę, że w tym roku biegliśmy na nowej trasie, różniącej się od poprzedniej, gdzie ok 20 km zaczynał się dość długi podbieg, a następnie długi, łagodny zbieg do mety. Przygotowania i nastawienie mylenie zakrojone były na trasę z licznymi, długimi podbiegami…
Na 15 kilometrze byłem nawet zawiedziony, że biegniemy zbyt wolno i o połamaniu 2:13, które mi się marzyło i w które wierzyłem, będzie już trudno. Półmaraton pokonaliśmy w 1:07.13, po czym prowadzący bieg znacznie przyspieszyli. Utrzymałem zaledwie do 22 kilometra, po czym kompletnie opadłem z sił. Nogi miałem ciężkie jak z ołowiu, na co zdecydowanie za wcześnie. Czułem się strasznie. Rywale szybko mi uciekali, a ja czułem bezsilność i załamanie. Nagle zawiesiłem się między 6 osobową grupką prowadzących, a pewnie podobną grupą pościgową. Szczerze mówiąc nawet nie wiem jak liczną, ponieważ nie oglądałem się za siebie.
Marzenia o zajęciu czołowej lokaty w biegu padły, natomiast była inna rzecz, a mianowicie klasyfikacja CISM, gdzie w tym roku startowały aż 22 ekipy i wielu biegaczy z dobrymi, często lepszymi życiówkami od mojej.
W momencie kryzysu znajdowałem się na 3 pozycji wśród żołnierzy. Niestety czułem taką słabość, że w pewnym momencie byłem nawet pewien, że za chwilę grupa pościgowa zaraz mnie wchłonie. Biegłem bardzo źle. Nie miałem rytmu, jakiś kilometr złapałem sobie na 3:23 (średnia z całości 3:15).
W tym momencie musiałem zupełnie przestawić myślenie i priorytety. Musiałem te ostatnie 18 kilometrów pokonać najlepiej jak to tylko możliwe, najrówniej i najefektywniej. Wiedziałem, że teraz muszę trochę odpocząć, znaleźć właściwy rytm biegu. To bardzo trudne, okropnie deprymujące. Po wiosennej porażce miałem nadzieję na dużo lepszy start, choć niestety starty kontrolne w półmaratonie w Płocku, a szczególnie w 10 km w Grudziądzu pokazywały, że jest słabo! W tym momencie rozumiałem, że obecna sytuacja była tego konsekwencją, a nawet byłem na siebie zły, że po tychże startach oszukiwałem się, że podczas Maratonu będzie jednak lepiej. Do głowy cisnęły się myśli, co zrobiłem źle, że beznadziejnie się przygotowałem.
Doszło nawet do tego, że myślałem o wyniku na mecie w granicach 2:20. Byłem załamany. Biegłem jednak dalej, rozluźniając, łapiąc napoje, chłodząc gdzie się da wodą i gąbkami. Na 25 kilometrze miałem bidon z lodowatą wodą + rozpuszczone w małym bidoniku dwa żele. Wypiłem z niego wszystko, dodatkowo pewnie połowę wody, a resztę wylałem na siebie. Było już naprawdę bardzo ciepło, a do tego od ok 18 kilometra zaczęło świecić mocne słońce. Warunki do biegania zrobiły się trudne. Byłem jednak do tego dość dobrze przygotowany, co nie zmienia faktu, że biegło się dodatkowo znacznie trudniej.
Największy kryzys „złapałem” ok 32 kilometra. Stali tam Trenerzy Grzegorz Gajdus z Robertem Banachem, którzy powiedzieli mi, że godni mnie Francuz pochodzenia Kenijskiego, który zresztą ciągle tam mieszka i mam teraz nad nim ok 150 metrów przewagi. To bardzo mało.
Wtedy nie miałem już kontaktu z grupą, która mi uciekła. Biegłem szerokimi ulicami zupełnie sam. Czasem frustrując się, że nie widzę gdzie będzie kolejny zakręt. Raz wbiegłem na lewą stronę 4 pasmowej jezdni i nagle biegłem pod prąd jadących na mnie samochodów, uciekłem szybko do prawej. Trasa prowadziła przez wiele rond, gdzie pasywnie stała Policja lub służby porządkowe i nie pokazywano gdzie biec. Musiałem pytać, gdzie mam skręcać… Wisiały tylko biało czerwone tasiemki, które nie dawały 100% pewności. Byłem zmęczony i przytłumiony, przez co sprawiało to spore problemy. Zresztą w biegu na orientację jestem słaby J. Fajnie, że przy trasie stali miejscami kibice, wtedy nie miałem wątpliwości, gdzie mam biec.
Po informacji o 150 metrowej przewadze aż do 40 kilometra nie obejrzałem się za siebie. Pracowałem mocno ramionami, starałem się nie jak najekonomiczniej przemieszczać do przodu, nie nadrabiać nawet centymetra trasy, pokonując ją po najkrótszej linii. Biegłem od punktu z napojami do następnego, od gąbek, które były pomiędzy napojami, do kolejnych. Od zakrętu do zakrętu. Z daleka analizowałem, gdzie będzie następny zakręt, próbowałem odtwarzać w pamięci mapkę biegu. Dziwiło mnie, że rzeczywistość nie pokrywa się z profilem trasy ze strony. To było dla mnie jednak jak wybawienie, bo byłem bardzo słaby.
Było ciężko, ale przecież Maraton i generalnie biegi długie są piekielnie ciężkie. Znosiłem ból, który dokuczał bezustannie. O dziwo ok 35 kilometra wpadłem w rytm i czułem, że biegnę coraz lepiej. Zupełnie nie kontrolowałem czasu. Na trasie nie było zegarów, z ja ani razu nie spojrzałem na swój stoper. Po prostu biegłem. Widziałem jakby siebie z boku, siebie jak znanego wszystkim męczennika japońskiego pochodzenia – Kawauchego, który z wykrzywioną miną prze do przodu. Ja jednak miałem świadomość, że biegnę wolno, znosząc, godząc się z kolejną porażką. Tą prywatną ambicją szybkiego biegania, wygrywania biegów, poprawiania się z zawodów na zawody, podnoszenia swojej klasy sportowej choć o ułamki procentów. Do tego wiem doskonale, że mój licznik biegów do końca wyczynowej kariery daje coraz mniej możliwości, mniej czasu na kolejne próby. Nie stać mnie na błędy, co dodatkowo potęguje sportową złość. Z drugiej strony w czasie biegu byłem w bardzo dobrym położeniu jeśli chodzi o klasyfikację CISM i tym, że mogę bardzo pomóc swojej Reprezentacji Polski. Do klasyfikacji ogólnej liczyło się 3 zawodników, ich czasy. W takim układzie nie ma nawet mowy o bieganiu na miejsca i jakimkolwiek kalkulowaniu. Tu biegnie się o każdą sekundę. To już sobie ustawiłem w głowie na 23 kilometrze. Wiedziałem, że daleko przede mną jest Arek Gardzielewski, zupełnie nic więcej. Pozostawało tylko dać z siebie wszystko. Przeklinałem w myślach kogoś anonimowo, kto wymyślił taki system, a nie np. za miejsca, bo bym się odwrócił i być może mógłbym sobie pozwolić na spokojny bieg, żeby tylko utrzymać pozycję…
Na 35 kilometrze w myśl, teraz już wytrzymam maksymalną pracę, włączyłem do pracy jeszcze mocniej ramiona. Bieg stał się bardziej rytmowy. Pomyślałem sobie, już blisko, już jakoś dotrwam, później zrobię 2 miesiące roztrenowania…
Odcinek między 35, a 40 minął mi nadspodziewanie szybko, choć ciągle było piekielnie ciężko, niewygodnie. Zaczynają bardzo mocno boleć nogi, krok nie ma już sprężystości, pękł jakiś pęcherz miedzy palcami, zaczyna pobolewać ostatnia kontuzja, z czym oczywiście się liczyłem, na finałowych kilometrach, ciesząc, że stało się to problemem dopiero teraz…
Na 37 kilometrze przeliczyłem, że to już jakieś ostatnie 16 minut cierpienia. To odległość mojej trasy z Palmir miasto do Palmir Cmentarz. To już bardzo blisko! Ból w czasie biegu zawsze jest, ale jak biegnie się po dobry wynik, to akceptuje się go bez trudu, gdy biegnie się na słaby wynik, to jest to tylko cierpienie. To fizyczne jest wtedy nawet najłatwiejsze do zaakceptowania…
Na 40-stym kilometrze na dłuższej prostej zobaczyłem przed sobą sylwetkę biegacza. Była bardzo daleko, ale jakbym się do niej zbliżał. Wtedy poderwałem się, do tego miałem wtedy lekko z górki, krok biegowy był całkiem dobry, nadspodziewanie przesunąłem biodro w przód i finiszowałem. Nie dawałem sobie szans, że dogonię rywala, bardziej chodziło mi o dodatkową motywację, aby mnie nikt nie dopadł. Obejrzałem się na którymś zakręcie. 100 metrów przewagi miałem na pewno. Postać przede mną miała niebieskie spodenki i żółta koszulkę, wiec był to Brazylijczyk, drugi w klasyfikacji, która w tym momencie najbardziej mnie interesowała. Na 41-szym skróciłem dystans o połowę. Wiedziałem wtedy, że mam szansę minąć rywala. Po kolejnym zakręcie zobaczyłem innego biegacza w stoku w paski. Kenijczyka, który jakby truchtał. Był kompletnie wyczerpany. Dogoniłem go na szerokim prostej na 200 metrów do mety. Było tam mnóstwo kibiców, co mnie bardzo niosło. Rywal biegł prawą stroną, ja wybrałem maksymalnie lewą, żeby nie złapał ze mną kontaktu, kiedy będę go wyprzedzał. Minąłem go bardzo szybko, na następnego, niestety zabrakło dystansu. Biegł równie wolno jak Kenijczyk, za meta padł w ramiona trenera i osunął się na kolana. Ja mijając linię mety bardzo się ucieszyłem, że to już koniec, że ten ostatni fragment trasy był dla mnie tak dobry. Machnąłem mocno prawą ręką w geście zadowolenia. Zobaczyłem na zegarze 2:17 z lecącymi dalej sekundami, co przyjąłem jako wynik słaby, ale nie bardzo słaby. Byłem naprawdę szczęśliwy. Jak chyba każdy Maratończyk osiągający metę. Mam wrażenie, że dzieje się to zawsze. Czy to bieg pójdzie świetnie, czy fatalnie. Nie wiem jakie są Wasze odczucia w tej kwestii, ale ja analizując swoje starty szczególnie pamiętam tę chwilę tuż za przed metą i zaraz za. Czuję się wtedy rewelacyjnie, choć z ledwością utrzymuję się na wychudłych, trzęsących się nogach, oparty o uda śliskie od potu. Nie wiem, gdzie mam iść i co ze sobą zrobić, zresztą jest mi to wtedy całkowicie obojętne. Tym razem pomyślałem sobie, ze zaraz usiądę sobie gdzieś z boku i oprę o barierki, ale podszedł Pan z kontroli antydopingowej i powiedział swoją regułkę. Rozglądałem się za wodą, której nigdzie nie widziałem, więc ucieszyłem się, że u nich się czegoś napiję. Za chwilę wpadł na metę Błażej Brzeziński, więc byłem pewien, że mamy złoto w drużynie. Przybiliśmy piątki. Obaj mieliśmy z pewnością takie same odczucia…
Bez zamiany rzeczy, cały mokry, kulejąc szedłem za wspomnianym Panem, pewnie do jakiegoś hotelu. Przeszliśmy dobre 400 metrów, nie mogłem zdążyć. Wcześniej oddałem chipa, przez co miałem całkowicie rozwiązany but. Szedłem przez duży deptak turyńskiej starówki jak ostatnie nieszczęście – super reklama biegania J Było mi to kompletnie obojętne.
Po oddaniu próbki, również na EPO okazało się, że osmolarność moczu nie jest odpowiednia, więc w towarzystwie Pana, w hotelowym szlafroku, poszliśmy na podium, gdzie miała zacząć się dekoracja. Szczególnie przyjemny moment. Zabroniono mi pić, a miałem ogromne pragnienie. Zrobiło się bardzo gorąco. Wreszcie przebrałem mokre rzeczy – po jakiejś godzinie. Na podium, kiedy stałem na jego najniższym stopniu słuchałem naszego Hymnu Narodowego, który grał dla zwycięzcy Arka. Jednak kiedy spojrzałem w górę na maszt, gdzie wciągano też moją flagę na maszt odpowiadający 3 miejscu bardzo się wzruszyłem. Nie pamiętam kiedy było tak ostatnio. To było takie moje zwycięstwo, nagroda z ostatnie miesiące walki i tą ponad godzinę, która była zdecydowanie najtrudniejszą godziną z biegów, które pamiętam. Chyba tylko w Barcelonie w 2010 roku było trudniej…
Po biegu mieliśmy bankiet, trochę zabawy, która pozwoliła odreagować. Teraz wiem, że muszę odpoczywać. Fajnie porozmawiałem po biegu z Trenerem Grzegorzem Gajdusem, który bardzo trafnie wszystko przeanalizował. Wyciągnął za mnie wnioski, co jest fantastyczną sprawa w takim momencie, gdzie gorycz prywatnej porażki łatwiej się przyjmuje. Szuka się wtedy iskierki nadziei na przyszłość. Że też jeszcze tak to wygląda, że nie ma tego już dość. Przecież śmiało mógłbym robić coś zupełnie innego. Stety, czy niestety nie mam na to ochoty. Nadal jak w każdym momencie bardzo długiej już kariery jeszcze krew nie ostygła, a ja już mam w głowie kolejne cele, plany przygotowania. Kurcze, że też muszę teraz tak długo odpoczywać… Musze, to teraz najważniejsze. Wiosna i ta jesień z pewnością wiele mnie kosztowały. Chcę pobiec w przyszłym roku dobry wynik, żeby w 2018 roku móc Reprezentować Polskę na Mistrzostwach Europy. Byłoby to dla mnie coś wielkiego i myślę, że mogę przydać się drużynie. Mam nadzieję, że takowa będzie tworzona na racjonalnych warunkach i stosunkowo wcześniej. Może po wyborach w PZLA obecne osoby zajmujące się wytrzymałością zmienią się lub zmienią tok myślenia, aby Maraton się rozwijał, a nie był coraz słabszy, zdecydowanie za słaby jak na drzemiący w zawodnikach potencjał.
Mam już w głowie ułożoną taktykę na kolejne miesiące, nawet dość szczegółowo, jednak na to jeszcze za wcześnie, aby opisywać. Jednak cieszę się, że mogę przystępować do realizacji. Znowu będzie stres, trudności i ciężka praca, ale to mój stres, moje trudności i moja ciężka praca J
Co ciekawe, ciągle jestem przekonany, że mogę jeszcze pobiec niezły wynik. Nie wiem, co musi się jeszcze stać, żebym wybił to sobie z głowy J Choć mam oczywiście świadomość, że będzie to coraz trudniejsze.
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim, którzy ponownie pomogli mi przygotować się do biegu i wszystkim kibicom dającym niesamowite wsparcie w czasie całych przygotowań – jestem bardzo wdzięczny!
Wyniki Turyn Maraton 2016:
Maratończyk.pl [http://www.maratonczyk.pl/content/view/9684/1/]
7 Comments
Wiesz Mariusz za co Cie lubie i uwielbiam Twoje bieganie?
Ty jestes biegowym wariatem. W pozytywnym tego slowa znaczeniu. Walczakiem jakich brakuje obecnie. I wiesz co?ja wciaz wierze w to 2:10 w Twoim wykonaniu. Wiem, ze nieraz nazywany bylem Fanatykiem Gizy, ale w przeciwienstwie do niektorych wielkich, jestem w stanie Ci zaufac, bo widze to, ze Ty naprawde to kochasz. Kochasz ten sport, kochasz rywalizacje. A to jest polowa sukcesu moim zdaniem:)
Pozdrowionka biegowe 🙂
Mariusz, ogromne powodzenia w szukaniu złotego biegowego Grala :). Na bank się uda i będzie jeszcze „fruwanie” po 30tym kilometrze. Jakby dalej nie było dla nas i tak już pozostaniesz Mistrzem nawet jak następny polecisz z 6:20h ;). Trzymaj się!
pzdr, k.
Mariusz, jak zawsze fajnie się czyta to co piszesz. Piszesz o tym, że przez kilka miesięcy robisz „fundamenty”, żeby później wejść w ten szybszy okres. Można gdzieś znaleźć informacje co robisz podczas okresu fundamentów? Pozdrawiam.
Gratulacje Mariusz, super walka 🙂
Gratulacje!!!
Mariusz Super Walka i Bardzo Dobre Miejsce !!!!
Gratulacje dla Całej Drużyny za Postawę i Zwycięstwo !!!
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego z jaką pasją i zaangażowaniem podchodzi Pan do biegania!!Jest to takie „prawdziwe”….
Mariusz,wiesz może coś na temat zasad kwaliikacji do mistrzostw Europy? Będziesz walczył o wyjazd?może w końcu próba wdrożenia w życie i sprawdzenie jak funkcjonuje trials?