Minął mi 4 tydzień obozu w Albuquerque. Jestem już dosyć dobrze zaadoptowany do wysokości nad poziomem morza. Choć nie oznacza to, że biega się łatwo. Tu nawet po pełnej aklimatyzacji z uwagi na zawartość powietrza zawsze trzeba brać poprawkę przy planowaniu i realizacji treningów. Naukowcy twierdzą, że pełna adaptacja kończy się po ok. 3 miesiącach przebywania w górach o określonej wysokości i mikroklimacie…
Schemat mojego obozu jest rozsądny. Pierwszy tydzień aklimatyzowałem się, następne 2 były intensywne z nawet 4 akcentami treningowymi w tygodniu. Czwarty to przerywnik z lekkim treningiem i mniejszą objętością. Teraz zostają 2 bardzo trudne. Trener dozuje wszystko zależnie od samopoczucia, opierając się na bogatym doświadczeniu.
O zeszłym, odpoczynkowym tygodniu zupełnie nie ma co pisać – jedynie krótsze szybkie wybiegania z niedzielną dwudziestką szóstką, w tygodniu szybkie jak na Maratończyka 10×200 po 31 sekund! 🙂 Byłem szybki jak strzała 🙂 ustawiłem się w prawdzie z wiatrem, ale co tam, poczułem moc!
Czasem, gdy jest taki łatwiejszy tydzień, gdzie mobilizacja lekko spada, wtedy pozornie łatwe treningi realizuje się stosunkowo trudno. Wsłuchujemy się wtedy w swoje ciało, liczymy na to, że będzie łatwo, a wcale tak nie wychodzi. Drobne sygnały zmęczenia w tym czasie stają się irytujące. Cóż, z drugiej strony nie ma się co dziwić, bo po 2 mocnych tygodniach organizm jeszcze z wolna dochodzi do siebie.
Wczoraj wieczorem dostałem plan na bieżący tydzień. Początkowo lekko „ściął minie z z nóg”, ale teraz traktuję go jako wyzwanie. Nigdy dotąd takiego tygodnia nie „przerobiłem”. Zobaczymy jak to się zakończy. To będzie przygoda, ale z pewnością taka z domieszką totalnego wyczerpania. W systemie treningowym w którym jestem zwyczajnie przyszedł na to czas. Tu przypomina mi się zeszłoroczny obóz w Sant Moritz, gdzie liczyłem każdą jedną czynność życiową w celu szukania rezerw w odpoczynku – było momentami niewesoło 🙂
i jestem już po pierwszym mocnym akcencie treningowym tygodnia 14 x 1000 m wyszło optymistycznie. Prędkości szybsze od planowanych w Maratonie, na króciutkiej przerwie w silnym wietrze. Cieszę się, że do końca utrzymałem prędkości, ale też wprowadziłem się w końcówce w stan, który znam z niejednego Maratonu, gdzie na słabych już nogach trzeba utrzymywać prędkość, a zarazem luz w technice. Nie było żeli, nie było kofeiny – nie było ułatwiania sprawy. Organizm musiał zmierzyć się z wyzwaniem. Ostatnie 2 odcinki wywołały też lekkie przytłumienie, co jest efektem wyczerpywania się glikogenu, co ciekawe, że przy 90 sekundowej przerwie częstość skurczów serca spadała szybko. To z pewnością efekt adaptacji, a także ostatniego lżejszego tygodnia.
Drugi dzień to tradycyjna poprawka szybkim rozbieganiem, a dzisiaj ładuję akumulator na jutrzejsze i niedzielne wyzwanie 🙂
2 Comments
Mariusz, robisz super robotę!
Dzieki za bloga, dobrze się czyta.
Fajny znak – „share the road” 🙂