Zgodnie z obietnicą w niedzielę o 20:00 publikuję szerszy wpis (ha… napisałem w większości, a kończę teraz. U mnie jest dopiero 14-sta:) ). Dużo się wydarzyło, jest pozytywnie!
Od wtorku jestem na obozie w Albuquerque. Początek długiego, planowanego na 6 tygodni obozu zaczynam aklimatyzacją, która zbiega się z odpoczynkiem po ostatnich trudnych tygodniach, tygodniu niezwykle udanych – bardzo jakościowych. Teraz, kiedy nabrałem dystansu i oswoiłem się z tym, co udało się zrobić, mam wrażenie, że moja wydolność jest jakby na zupełnie innym poziomie, nie tylko w stosunku do początku stycznia, ale też analogicznego okresu poprzednich przygotowań zakończonych 2:12.40. Czuję, że już teraz jestem taki, jak przed samym Frankfurtem, a mam jeszcze przecież 8 tygodni przygotowań!
Od poniedziałku trenuję jak junior młodszy, ale właśnie tak ma być. Pierwsze doby w górach rzutują na dalszy rozwój wypadków. Trzeba dać organizmowi czas na oswojenie się z wysokością i zmianą czasu o aż 8 godzin. Ja niezbyt łatwo przestawiam się w tym kierunku, bo nigdy nie potrafiłem idąc spać później, dłużej pospać – tak mam.
W Albuquerque są ze mną Heniu Szost i grupa chodziarzy Trenera Grzonki. Towarzystwo dobre i wesołe, więc czas płynie bardzo szybko.
3 dnia wyruszyłem na długi spacer na Sandia Pick, gdzie wysokość ponad 3200 m n.p.m. robi na mnie zawsze duże wrażenie. Maszerując po ośnieżonym grzbiecie góry, czasem musiałem się zatrzymać i porządnie przewentylować… Czytałem w podróży książkę „Everest za wszystko” hmm… ciekawe, czy dałbym radę funkcjonować na 5-6 tysiącach? Nie myślę nawet o wyższych wysokościach, gdzie nawet doświadczeni alpiniści korzystali z butli tlenowych…
Celem było pobudzenie organizmu do szybszej adaptacji poprzez wysłanie bodźca o większej sile. Zdolność wykorzystania tlenu z pewnością będzie na wyższym poziomie, co mam nadzieję okaże się już niebawem…
Weekend to niesamowite emocje związane z występem po pierwsze polskich lekkoatletów, a przede wszystkim niesamowitego biegu Ewy Swobody. Dziewczyna jest po prostu niesamowita – tu wszystko się zgadza – młodość, szybkość, dynamika i „swoboda”. To pokazuje jak na dłoni, że z luzu jest moc! Jej bieg na 7:07 można oglądać bez końca. Jest najlepszą możliwą ambasadorką lekkiej atletyki w tym trudnym dla królowej sportu czasie.
Sobota, to z kolei American Trials. Rupp pokazał, że ma papiery do biegania Maratonu. W końcówce cierpiał już mocno, żel uratował mu życie – to ciekawe co tam miał. W Oregonie miesiącami myśleli jak go przygotować i wyszło perfekcyjnie. Byłoby wielką sprawą pobiec z Nim Rio. Jednak jeszcze większym zaszczytem byłoby stanąć przy boku Meba Keflizigi. 41-latek pokazał klasę ucierając nosa wielu dobrym młodzieniaszkom. Co ciekawe 84 biegacz w stawce miał PB 2:18.
Pomijając warunki pogodowe, specjalną taktykę biegu i inne okoliczności, w Stanach łatwiej byłoby mi się zakwalifikować, niż będzie to w Polsce – tak to przynajmniej wygląda…
Trzecią uderzającą informacją weekendu była informacja o możliwości wykluczenia Kenii z Igrzysk w Rio. Nie mam dowodów, a tylko liczne obserwacje zebrane między innymi po 5 kenijskich obozach. Chciałbym, aby Keniijczycy zostali w domu i zrobili porządek. Za dużo jest tam komercji, a za mało etyki i sportu w wydaniu olimpijskim.
Dzisiaj przyszedł czas na niedzielny Long Run. Jest to dopiero mój 5-ty dzień w górach, więc nie ma mowy o bieganiu jak na nizinach. Trzeba trzymać nerwy i fantazję na wodzy. Trzeba mieć respekt do gór, bo inaczej szkoda czasu i pieniędzy na takie wyjazdy. Pomimo, że treningi tlenowe w górach są z reguły stosunkowo łatwe do wykonania, to jednak wydolność jest niższa – siłą rzeczy: powietrze jest rozrzedzone, inne jest jego ciśnienie parcjalne toteż trudniejsze pochłanianie przez organizm – nie można biegać jak na nizinach, chyba, że forma urośnie. Trzeba mieć duże wyczucie, pomaga pulsometr, a najbardziej wspomniane wyczucie.
Przebiegłem wg założeń trenera – nie przeciągnąłem. Pobiegłem 28 km po 3:38, więc wolniej o 5 sekund na kilometrze niż ostatnio na nizinach. Można śmiało przyjąć, że na takiej wysokości tak to wygląda – mniej więcej tyle trzeba brać narzutu – minimum tyle!
Prawie 15 kilometrów przebiegłem razem z Heniem Szostem, co było oczywiście motywujące. Heniu ma już tylko 3 tygodnie do Maratonu, więc jest już nieźle „wyśmigany”. Ciekaw jestem jego dyspozycji w Otsu.
Dla mnie pogoń za marzeniami trwa. Troszkę mam nóż na gardle w związku z kwalifikacjami, co może być usztywniające. Nie boję się jednak tego, że to ostatnia szansa, że rywale mocni, że może być różnie z pogodą i biegiem. Tego, że na wiele czynników nie mam kompletnie wpływu. Przed Rotterdamem w 2012 było jeszcze trudniej, a gdyby się wszystko złożyło, byłoby genialnie. W tym wystarczy mi teoretycznie minuta wolniej, ale praktycznie pewnie trzeba połamać 2:10:40…zobaczymy. Najważniejsze to oczywiście przygotować optymalną dyspozycję, a reszta jakoś się potoczy.
Życzę Wam powodzenia w dalszych przygotowaniach do sezonu. Dużo zdrowia i frajdy z postępów!
Trzymajcie się!
2 Comments
Mam takie pytanie Mariusz, na tym obozie masz kontakt bezposredni z trenerem czy tylko internetowy? Pytam z ciekawosci, bo uważam, że kontakt bezpośredni jest szalenie istotny.
Radek,
To prawda, że taki kontakt jest istotny, jednak nie jest to proste z finansowego punktu widzenia, a także zwyczajnego „życiowego układu”
Jest to luksus, na który stać niewielu…Trener też ma swoje zobowiązania i nie ma możliwości przyjazdu dla mnie do Ameryki nawet gdybym mu za to zapłacił.
Zna doskonale Albuquerque, bo mieszkał tu kilka lat, poznał mnie już całkiem nieźle jesienią. Zostaje nam rozmowa i wyczucie na odległość + moje doświadczenie w dozowaniu sobie obciążeń.