Dzisiaj kolejny długi bieg. Temperatura 20 stopni i pełne słońce. Początek spokojny, a dalej na samopoczucie – w tlenie, ale pod granicę, żeby praca była możliwie jak najbardziej jakościowa.
Mijający tydzień nie był bardzo trudny, choć w 8 dniu w górach (nie ma wtedy jeszcze aklimatyzacji) 3 x 4 km w tempie niewiele wolniejszym niż tempo maratońskie. Taki trening nawet na nizinach robi wrażenie. Dla mnie to zwykle trudne jednostki treningowe. Nie mam dobrej dyszki, dlatego 3-ki, 4-ki, czy 5-tki to zawsze wielkie wyzwanie. Treningi na krótszych odcinkach wykonuję raczej bez problemu, nawet na krótkich przerwach, ale to jest zasługa mojej biegowej przeszłości, kiedy to przez blisko 15 lat trenowałem do biegów na 3000 m z przeszkodami, które powiązane są zwykle z biegiem na 1500 metrów. Dowodem na to było chociażby zeszłoroczne 1000 m na bieżni, gdzie bez wielkiego trudu połamałem 2:30.
To było we wtorek. Zawsze takim wyzwaniom towarzyszy obawa. Najpierw, czy da się radę podołać – czy jest odpowiednia dyspozycja, czy jestem dobry? a następnie, ile można z siebie dać, żeby nie przesadzić. W górach należy przecież postępować ostrożnie, ale też nie można się ze sobą „pieścić”. W Rotterdamie nikt nie będzie się litował…
Pierwsze dwie czwórki poszły lekko. Ustawiłem się na nich lekko z wiatrem. Średnia 3:08-3:09 to nie był problem, poza ostatnim kilometrem, gdzie zaczęło brakować energii i gdzieś w głowie miałem już ostatni – najtrudniejszy zawsze odcinek. Nie było niespodzianki – na ostatnim była walka. Już po 1500 metrach zrobiło się piekielnie ciężko. Jak to ostatnio mówimy wśród Maratończyków: „zapaliły się wszystkie możliwe kontrolki na czerwono i zaczęły migać”. Nie spojrzałem nawet raz na zegarek – to byłby błąd. Gdyby było wolno, nie dałbym rady kontynuować, a przecież nie o czas tu chodzi, a o stan zmęczenie i walki z nim. Biegłem na ile mogłem – mocno, ale z lekką, nie lekką, a raczej leciutką rezerwą. Dyszałem jak lokomotywa, ale nogi szły. Wpadłem w rytm, to było dokładnie takie uczucie jak po 30-kilometrze w Maratonie. Takie właśnie treningi pozwalają przesuwać granice.
Każda kolejna 500-setka uciekała coraz wolniej. Skupiałem się na kroku biegowym, na oddechu, na mocnej, ale możliwie luźnej pracy ramion. W takich chwilach pewnie każdy zawodnik zastanawia się, czy zmaganie się z takim potwornym zmęczeniem to właśnie to, co chce się w życiu robić… Pojawiają się wahania, bo organizm zewsząd wysyła sygnały, żeby odpuścić, zwolnić, dać sobie spokój. Z drugiej strony kilka dni przygotowujemy się do takich sytuacji. Taki wysiłek, który trwa ok. 12,5 minuty to mordęga, ale będą jeszcze gorsze 🙂 W przyszłym tygodniu lub za dwa – zgaduję, że będzie 10 km ciągiem w podobnym tempie…
W momentach takiej walki zawsze, ale to zawsze testuję swój charakter – opuszczę, czy pokonam granicę. Wydaje mi się, bazując na zdobytym doświadczeniu, że taki trening rzeczywiście trenuje, właśnie wtedy, kiedy się przełamiemy, a później, co najważniejsze zdołamy się zregenerować. Sygnał jest w ciągu kolejnych 2-3 dni. Jeśli w kolejnych dniach słaniamy się na nogach, to nie można trenować jakościowo, a trzeba tylko odpoczywać. Praca wtedy nie idzie w dobrym kierunku, nie poprawiamy swoich umiejętności, a tylko się dobijamy. U mnie kolejne 4 dni były bardzo dobre. Biegałem w zakładanych przedziałach z łatwością. Do dzisiejszego niedzielnego Long Run’a podszedłem wypoczęty.
Niestety w Nowym Meksyku i u nas hotelu zagnieździła się infekcja. Coś jak grypa żołądkowa. Mój organizm walczy. Słabość odczułem podczas biegu. Oczywiście skróciłem trening i zmniejszyłem intensywność. Czułem już po spokojnych 5-ciu kilometrach, że coś jest nie tak i nie jest to zmęczenie po tygodniu treningu. Czuję się nieźle, ale wiem, że walka trwa. Pewnie trzeba będzie poświęcić kolejne dni na odzyskanie równowagi.
Co robią w takiej sytuacji wyczynowcy? Odpuszczają!
Nie ma żartów z wirusami. Trzeba je najpierw pokonać, a później dopiero bodźcować treningiem już w pełni sprawny organizm. W przeciwnym razie może być jeszcze gorzej i zamiast 2-3 dni zrobi się tydzień-dwa i po przygotowaniach.
Życzę Wam dużo zdrowia i rozwagi w podobnych sytuacjach!
4 Comments
Mariusz, opis walki na ostatniej czwórce – rewelacja, prawie jak powieść. Świetnie się to czyta.
Gdzie (jak) znaleźć granicę między dobrym-budującym treningiem a treningiem, który wyniszcza? Ty znasz już swój organizm, że wiesz co to znaczy ta leciutka rezerwa, ile to jest sekund na km od maksymalnego wysiłku (chociażby na przykładzie tych czwórek)? Bo chyba to jest właśnie klucz, żeby tak oszacować swoje tempo treningowe, żeby przynosiło efekty, a nie burzyło.
Mariusz jakieś starty kontrolne przed maratonem?
@Mikołaj
Mikołaj,
Trudno to ocenić, bo jest to szacowanie do maksymalnych możliwości tego konkretnego dnia, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.
Tu myślę, że najlepiej szacować na 5/6 w samej końcówce 6/7.
Na przykładzie tego konkretnego treningu, to byłoby jakieś średnio na kilometr 3 sek. od maksa. Niby mało, ale u mnie rozpiętość jest niewielka.
Witam,
W tym roku już tylko trening – taka szkoła Trenera Shvetsova.