W ostatnich latach tradycyjnie kończę sezon Biegiem Niepodległości. Częściowo z powodów godnego uczczenia Święta Narodowego, częściowo z powodów czysto treningowych (tu próba wykorzystania superkompensacji po Maratonie i rozpędzenia organizmu po długim wysiłku), z uwagi na bardzo dobrą, szybką trasę biegu, a także, nie ukrywam, z powodu medialnej siły tego wspaniałego wydarzenia.
Podobnie jak w roku ubiegłym ostatni start nie wyszedł. W tym roku zwyczajnie superkompensacji nie było(pojęcie należy rozumieć: zwyżki formy po Maratonie). Ot czasem jest, a czasem jej nie ma. Niestety okazuje się to dopiero w walce sportowej, bo po Maratonie tylko się odpoczywa i lekko podtrzymuje wypracowany wcześniej poziom. Ja 5 dni po Frankfurcie nie biegałem w ogóle. W sobotę (6 dni po) zrobiłem tylko 7 km i w połowie żałowałem, że tak daleko odbiegłem od domu. W niedzielę podobnie. Od czwartku (10 dni po biegu), po serii zabiegów odnowy było już znacznie lepiej. W piątek przebiegłem 15 km po 3:35 w niedzielę 3 km po 2:56. Teraz wiem, że było to wszystko za wiele. Po Maratonie słabo sypiałem, nie udało mi się zregenerować. W Biegu Niepodległości po 4 km byłem już „wypłukany z energii”. Cóż, przynajmniej wiem w jakim stanie jest mój organizm i jest to znakomita informacja, co robić dalej.
A jak wyglądał cały sezon?
Jego efektem było 2:12.40 we Frankfurcie i jest to mój powrót do formy, powrót do gry. Cieszę się z tego niezmiernie, bo przecież nie każdemu udaje się wygrać z kontuzją, a też nie każdemu wrócić do choćby swojego poziomu sportowego.
W Biegu Niepodległości 2014 pobiegłem fatalnie. Dałem z siebie wszystko, warunki były bardzo dobre, a skończyłem w 31 minut. Byłam wtedy załamany. Byłem słaby, biegałem źle technicznie, moje wszystkie parametry wysiłkowe stały na beznadziejnym poziomie. W całym sezonie 2014 r. 2 razy pobiegłem 2:18 w Maratonie – byłem w rozsypce fizycznej i psychicznej, chyba najbardziej psychicznej. Stopa jeszcze ciągle pobolewała – więcej myślałem o niej, niż o treningu. Przez 2 lata słabo wypoczywałem, chodziłem ciągle zmęczony, nie miałem energii, większość zżerały myśli – jak wrócić na dobre tory…
Zaraz po wspomnianym biegu spotkałem Michała Bartoszaka i poprosiłem o pomoc. Rozważałem to już zresztą dużo wcześniej, bo wiedziałem, że potrzebuję pomocy, że sam już chyba nie dam rady… Michał całe szczęście się zgodził J
Przez resztę listopada odnawiałem się. Najpierw seria ciepłych zabiegów (sauny, solanki, borowiny, masaże), trochę truchtania, później 10 zabiegów krioterapii całościowej z 30 minutowymi ćwiczeniami po – tylko tyle. Potrzebowałem się zresetować. Spałem ile to możliwe, jadłem najlepiej jak umiałem sobie to przygotować. Byłem ciągle słaby, ale z wiarą patrzyłem w przód.
Międzyczasie dzięki pomocy Jacka – dzięki! 🙂 nawiązałem kontakt z Tomaszem Gawronem z Konstancina. Postanowiliśmy spróbować ostatecznie zażegnać problem stopy za pomocą ARP Wave. Do 1 grudnia zaczęliśmy, wraz z początkiem nowego sezonu. Od początku było bardzo ciężko. Okazało się, że już małe wartości prądu kładą mnie na łopatki. Skala urządzenia 100, a ja maksymalnie mogłem dojść do 20. Jeździłem 4-5 razy w tygodniu przez ponad 3 tygodnie ponad 40 km w jedną stronę przez całą Warszawę. Robiliśmy przeróżne stymulacje pracy mięśni, żeby je wzmocnić, a przede wszystkim przywróć wzorzec ruchowy, który przez kontuzję, a później długie bieganie z niedoleczonym urazem, był mocno zachwiany, a ja biegałem brzydko i mało efektywnie. Już po 2 tygodniach zauważyliśmy duży progres.
Zacząłem rzeczywiście nie odczuwać bólu przy ruchach, które wcześniej ten ból powodowały. Wyjąłem wkładki, zacząłem z wolna biegać jak dawniej. Treningowo byłem na etapie spokojnych rozbiegań i biegów ciągłych. Od czasu do czasu robiłem spokojne zabawy biegowe (fartleki). Byłem coraz mocniejszy fizycznie. Dzień przed Wigilią zakończyliśmy pierwszy etap pracy z prądami – biegałem już bez bólu, więc był to ogromny sukces.
Na Sylwestra pojechaliśmy całą rodziną do Niemiec i tam wystartowałem w biegu w Trierze.
Wypadłem bardzo słabo. W dużej mierze na własne życzenie, ponieważ ambitnie ruszyłem w pierwszej grupie. Na ostatnim kilometrze 8-kilometrowej trasy minęło mnie ok. 8 zawodników, z którymi nigdy wcześniej nie przegrałem, dobiegłem poza pierwszą 15-stką, kiedyś byłem w tym dobrze obsadzonym biegu trzeci… Po zawodach przemieściliśmy się na 10 dni na południe. Najpierw kilka dni w Sewilli i tam trening w pobliżu stadionu olimpijskiego – są tam fantastyczne tereny treningowe, w parku nad głowami pachną pomarańcze! Później pojechaliśmy nieopodal do Monte Gordo.
Tam zaczęło się biegać wręcz doskonale. Przetarty mocnym biegiem sylwestrowym nie czułem prędkości, częstość skurczów serca spadła znacznie – znowu uwierzyłem, choć były to dopiero przebłyski!
W drugiej połowie stycznia pojechałem na 3 tygodnie do Kenii. Dostałem od Trenera plan. Wydawało się, że bardzo lekki, ale kenijskie ciężki trasy zweryfikowały szybko mój poziom sportowy.
W 3-cim tygodniu w górach przez kiepski materac zaczęły się poważne problemy z kręgosłupem piersiowym, w dużej mierze miały na to też wpływ nowe ćwiczenia dynamiczne ze sztangą. Dzień przed wylotem powrócił problem, który dokucza mi od czasu do czasu już od 15 lat. W Polsce mam na to sposób – Szczepan Figat jednym ruchem ustawia zrotowane kręgi i wszystko wraca do normy. Tym razem nie mogłem na niego liczyć, a miejscowy Fizjoterapeuta nie dał sobie z tym rady, mimo, że jest doskonałym specjalistą (znajomość pacjenta to często klucz do sukcesu). Leciałem do domu zupełnie sztywny w odcinku piersiowym. Miałem zaplanowany start w ulubionym crossie w Diekirch. Nie wiedziałem co robić. Zdrowie najważniejsze, nie chciałem więc ryzykować… Postanowiłem jednak jechać do Luksemburga. Zaraz po wylądowaniu w Amsterdamie skontaktowałem się z przyjacielem, który zaaranżował mi wizytę w Merch u swojego Fizjoterapeuty. Oklejony tejpami pojechałem na cross. Deszcz lał jak z cebra, kiedyś bym zacierał ręce, teraz nie wiedziałem, co będzie. Wiedziałem, że trzeba spróbować, ale bez ryzyka. Noce były zimne, ziemia zmarznięta, a w dzień lekko puszczało. Wkręciłem zbyt krótkie wkręty, bałem się o stopę, o plecy, żeby na twardych kamienistych odcinkach nic sobie nie robić – to był błąd. Ostatecznie pobiegłem nieźle. Dobiegłem 4-ty.
Co najważniejsze w pełni sił, ale z dużym niedosytem, bo w tych warunkach miałem wielką szansę wygrać! Cieszyłem się jednak, bo po biegu plecy były już w doskonałej formie, a moja psychika już w zupełnie innym miejscu.
Międzyczasie udało się dopiąć kolejne starty w półmaratonie w Venlo i w Maratonie we Wiedniu, a pomiędzy obóz w Albuquerque. Wszystko w celu realizacji marzeń o starcie w Igrzyskach.
Między obozami wróciłem do elektrostymulacji, biegałem całkiem nieźle, ale jeszcze mało i niezbyt szybko. Moja poprawa była nieznaczna, ledwie zauważalna, ale była…
W Albuquerque od początku czułem się dobrze. Trenowałem lekko, jedyny problem, że słabo się aklimatyzowałem, podobnie jak w Kenii. Po 2 tygodniach było jeszcze lepiej.
Wyszły 2 bardzo dobre treningi. Pechowo, że podczas najważniejszego były najgorsza pogoda, ale to w końcu trening, bierze się poprawkę i jazda.
Od razu po powrocie startowałem w Venlo. Niestety słabo zniosłem podróż, gdzie było sporo stresu związanego z bagażem. Na miejscu nie mogłem się wyspać, przez zmianę czasu biegałem jak w transie. Nie wyglądało to najlepiej, a przy tym pogoda była fatalna. Półmaraton wyszedł jednak dobrze. Pierwsze 10 kilometrów z wiatrem, w wymarzonej dużej grupie w 30.03 (to okazało się, że moim najlepszym czasem na 10 km w sezonie), druga dyszka zaczęła się gorzej. Grupa się rozerwała. Ja przespałem ucieczkę, myśląc wyłącznie o utrzymaniu tempa, które okazało się później spadać. Zacząłem prowadzić pod wiatr i zwalniać. Ostatecznie skończyłem z życiówką pobitą o 1 sekundę J. (1:04.17)
Start był na dobrym poziomie, ale kosztował mnie zbyt wiele. Po podróży i po górach myślę, że błędem był taki wysiłek. W przyszłym roku nie będę tego powtarzać.
Na 3 tygodnie przed najważniejszym startem wiosny byłem już w Warszawie. Przez zamieszanie na wschodzie wezwano mnie do jednostki. Dodatkowa podróż, słaby sen i ogólne zmęczenie doprowadziło do osłabienia odporności i złapałem infekcję, która trawiła mnie kilka dni. Całe szczęście obyło się bez antybiotyku, ale byłem bardzo osłabiony. Na 2 tygodnie przed startem wydawało się, że jest już ok. Zrobiłem dobry długi bieg, na tydzień przed super tysiączki. Postanowiłem spróbować z dietą w stronę minimalizacji węglowodanów. W środę czułem się fatalnie, ledwie powłóczyłem nogami.
We Wiedniu pogoda była bardzo zła. Wiał silny wiatr, a temperatura była jak na wiosnę wysoka, przechodził silny front. Dzień po biegu było już ponad 20 stopni o 10 rano. Wystartowałem ambitnie, miałem małą, ale dobrą grupę. Niestety już po 10 kilometrach byłem bez sił, bez energii. Już wtedy wiedziałem, ze nie dam rady szybko przebiec Maratonu, jednak próbowałem na wynik w granicach 2:13. Tak mniej więcej biegłem do 26 kilometra, gdzie zostałem źle poprowadzony przez asystującego rowerzystę, straciłem przez to minutę i mnóstwo sił. Po 30 kilometrze wycofałem się – to już nie miało sensu. Organizm był słaby, błędem byłoby nadszarpywać zdrowie.
Za 2 tygodnie wystartowałem na 10 km – poszło słabo. Czas powyżej 30:20, postanowiliśmy jeszcze przebiec spokojny półmaraton, a następnie popracować nad największymi brakami – brakami w technice, dynamice, zapasem prędkości. Widać było jak na dłoni, że to jest moim największym problemem. Wierzyłem w to, a do tego cieszyłem się tym. Zawsze lubiłem bieżnie, spędziłem na niej blisko 15 lat z większymi i mniejszymi sukcesami. Mam teraz koce, o których kiedyś mogłem tylko pomarzyć, miałem trenera, który znał się na tym doskonale. Już w połowie maja przebiegłem 5×1000 m po 2:45 i kilka innych ciekawych treningów. Zaliczyłem start na 1500 m w 3:54 i 5000 m w 14:35 zdobywając złoto na wojskowych zawodach. W pierwszej połowie czerwca przeskoczyłem znowu na ulicę, żeby pobiec w Mistrzostwach Polski na 5 km na asfalcie, gdzie zająłem 4 msc,
przegrywając brąz na kilka metrów przed metą. Pogoda była bardzo trudna, był piekielny upał, a zatem i wyniki mizerne. Biegałem jednak coraz szybciej i przy tym coraz luźniej. 21 czerwca podczas II edycji Warsaw Track Cup pobiegłem 1000 m w 2:29, co jest uważam świetnym rezultatem jak na Maratończyka. Była to przy tym przednia zabawa!
Zaraz po wspomnianym starcie pojechaliśmy wraz z rodziną do Font Romeu.
Spędziłem tam 3 tygodnie szlifując formę typowo pod bieżnię. Zaraz po powrocie miałem zaplanowany start na 5000 m w Mistrzostwa Polski w Krakowie. Wiedzieliśmy, że stać mnie na dobry bieg, jednak coś poszło nie tak. Być może potrzebowałby jeszcze więcej czasu, być może za dużo kosztowały mnie ćwiczenia siły dynamicznej „kieraty”, być może tempa były zbyt wymagające, bo w Krakowie, znowu w niesamowitym upale, pobiegłem średnio. Zająłem 5 miejsce.
Biegłem bez jaj. Powinienem przy wolnym biegu nadawać rytm biegu, ale tak naprawdę nie miałem na to sił. Wynik lekko poniżej 14:30, więc znowu marnie. Niestety najgorsze było, ze za 2 godziny były już doskonałe warunki do biegania. Słabe jest to, ze biegi długie puszcza się w tak trudnych warunkach, że organizatorzy nie przewidzieli, ze może być upał…
Podczas Mistrzostw była okazja na rozmowy z Trenerami, dlatego podjąłem próbę przekonania Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, żeby minima na Igrzyska Olimpijskie były na poziomie zbliżonym do najsilniejszych europejskich, a nie najtrudniejszym na świecie jak przed IO w Londynie. Wsparli mnie prawie wszyscy biegacze w kraju, trenerzy, organizatorzy biegów, dziennikarze biegowi. Złożyliśmy pismo z naszymi propozycjami. Przez pół lipca i cały sierpień żyłem tym działaniem. Wszelkie wzloty objawiały się moim lepszym samopoczuciem, upadki moimi upadkami. Wiedziałem, że walczę nie tylko o swoje, ale o całe biegi długie, które są w kraju na słabej pozycji. Nie mamy sukcesów, dlatego nie jesteśmy wspierani równo z innymi konkurencjami, co swoją drogą jest uzasadnione, ale jednak jeśli się teraz poddamy, to nigdy nie wyjdziemy z dużego dołka. Zawsze byłem zdania, że na imprezy Mistrzowskie nie jeździe się tylko po medale, ale też po naukę. Dawanie szans zawodnikom, to rozwój całego biegania, bo uczą się przy tym wszyscy wokół. Zawodnik jeśli nawet nie rozwinie się, to jest szansa, że taki wyjazd zaprocentuje mu w jego być może przyszłej pracy trenerskiej. Koszy wysyłania zawodników na duże imprezy są znikome, a korzyści duże. Jestem wewnętrznie dumny z tego projektu i tego jak środowisko się zjednoczyło, a także tego, że wszystko przebiegło na właściwym poziomie rzeczowego dialogu. Obu stronom zależy na rozwoju biegania i to wygrało.
Tydzień po Mistrzostwach wystartowałem kontrolnie na 10 km w Biegu Powstania Warszawskiego.
Uzyskałem 30:20 na luzie i tu był niestety mój szczyt formy po Font Romeu, za tydzień podczas Mistrzostw Polski na 10 km w Gdańsku było ciut słabiej 30:07, a w lepszych warunkach i w dobrej równej stawce biegaczy. Dobiegłem dopiero 6-ty, znowu bez energii.
Cel jednak został osiągnięty – Po obozie pościgałem się, organizm popracował na większych prędkościach niż planowane na jesień w Maratonie. Przełamałem bariery słabości, wzmocniłem się.
Zaraz po Biegu Św. Dominika pojechałem do Szklarskiej Poręby. Tam w pierwszym tygodniu pobytu udało się nawiązać kontakt z Trenerem Leonidem Shvetsovem. Wydaje się, że jestem już za stary na takie emocje, ale sam fakt, że pracuję z takim specjalistą dodał mi skrzydeł. Już pierwsze treningi były jakby inną jakością. Wiara czyni cuda i jest to najlepszy przykład. Po tygodniu współpracy przebiegłem 30 km na trudnej trasie pod reglami – do podnóża Chojnika po 3:43 na tętnie średnim 152! Jeszcze wiosną nie biegałem tak dyszek! Nawet przed 2:11 nie wyglądał to tak dobrze.
Po powrocie z Karkonoszy było ciągle „na fali” w Pile w ulewie i silnym wietrze zdobyłem srebrny medal. Nie było dobrego wyniku, a z pewnością tego dnia byłaby życiówka.
Tydzień po Pile byłem już w Sant Moritz. Tu dopiero odczułem efekt treningu. Biegałem przez 2 tygodnie na bardzo wysokim poziomie – tempami praktycznie jak na dole, co dla mnie górach było wcześniej nie od pomyślenia.
Różnie zawodnicy reagują na góry – ja zwykle biegałem wolno, męcząc się strasznie żeby po powrocie bić swoje rekordy i biegając ,co by nie mówić, na wysokim poziomie. W ostatnim trzecim tygodniu jednak odczułem tego trudy. Powłóczyłem nogami, byłem zmęczony nawet, kiedy leżałem – bałem się, że przesadziłem, że to było za mocno…
Obóz generalnie wypadł bardzo dobrze, samotne 3 tygodnie, to pełne skupienie na celu, błędem była z pewnością samotna podróż w dwie strony. Mimo, że ma dobre auto, to taka odległość kosztowała mnie dużo zdrowia.
Po powrocie wystartowałem na 10 km – nie podjąłem walki, przebiegłem zachowawczo w 30:20.
Znowu były złe warunki pogodowe.
Kolejne 3 tygodnie do Maratonu wyglądały już znacznie lepiej, znowu byłem na wznoszącej, a to co się stało na 9 dni do Maratonu, było dla mnie szokiem. 5×1500 m w tempie 3:03/km z przerwą 2 minuty=500 m i na koniec mleczan 2,5 mmol/l. Czułem się jak na spacerku, a najważniejsze, ze tak czuła się moja fizjologia!
Wiedziałem, że jestem w życiowej formie, trener mówił, że stać mnie nawet na wynik w granicach 2:10, jeśli będzie dobry bieg. To mnie budowało dodatkowo. Śledziłem prognozy, bo w tym roku wyjątkowo nie miałem szczęścia do pogody. Widać było, że ma być idealnie i tak też było!
We Frankfurcie zawiodła jednak organizacja biegu. Żeby pobiec swoje optimum musi się złożyć wiele czynników, pierwsze to forma, drugie pogoda, trzecie odpowiednia trasa, a czwarte prowadzenie biegu – grupa. Zagrały 3 czynniki, natomiast 4-ty był najgorszy jaki można było sobie wyobrazić. Niestety chyba nigdy tego nie zapomnę… Trzej pacemakerzy pochodzenia kenijskiego nie wykonali swojej pracy. Prowadzili zdecydowanie za wolno w początku, później rwali tempo, nie słuchali liderów grupy, nie biegali po najkrótszej drodze, a przy krętej trasie ma to olbrzymie znaczenie! Byli jakby nie poinstruowani, jakby pierwszy raz obsadzeni w swoich rolach, ponadto nikt ich nie kontrolował w czasie zawodów.
Niestety ja już podobne sytuacje miałem, dlatego chciałem mieć swojego prowadzącego, nawet kupiłem mu bilet, który poszedł ostatecznie do kosza, bo organizator nie chciała by odpowiedzialność za prowadzenie 2 grupy była rozmyta. Na stołach z napojami nie było 2 moich bidonów na 10 i 30 km, to jednak nie miało większego znaczenia, ale na 30-stym miałem przypięty żel – nauka dla mnie, żeby zawsze mieć jeden zapasowy w kieszeni. Nie jest to być może wina wolontariuszy wystawiających bidony z koszyków, tylko biegnących z przodu, którzy nie rzadko chwytają co popadnie lub biorąc swój bidon zrzucają kilka innych – cóż… trzeba biegać z przodu 🙂 .
Było oczywiste, że organizator będzie skupiony wyłącznie na Arne Gabiusie i niemieckich biegaczkach – to jest zrozumiałe, jednak inne były ustalenia z pozostałymi zawodnikami. Ludzie z mojej grupy mieli podobne odczucia zawodu. Jest to przykre, bo wiem, że pomimo moich braków fizycznych mógłbym 25 października dużo bardziej zbliżyć się do wskaźnika na Igrzyska. Jeśli na 35 kilometrze widziałbym na zegarze, że Minimum jest blisko, wtedy z organizmu można jeszcze dużo więcej wykrzesać, a jeśli widać było, że biegnę tylko na przyzwoity wynik, to naturalnie nie ma już takiej fantazji do walki. Skończyło się na niezłym 2:12.40. To trzeci mój wynik w karierze i 3 na tegorocznych polskich listach, a także pierwsza 20-stka w Europie.
Teraz wiem, że zgubiła mnie nerwowość w pierwszej części dystansu i rwane tempo, a także zbyt szybkie i rwane 5 km pomiędzy 25, a 30 km. Później samotna walka i problem z łydkami, które były najsłabszym ogniwem.
Wiem co zawiodło, wiem co poprawiać, wiem też jak to poprawiać, mam doskonałego trenera i wsparcie innych ludzi, którzy zawsze chętnie mi pomagają. Wiem, że mam teraz realne, a nie oderwane od rzeczywistości szanse na Igrzyska i zrobię wszystko co można sportowcowi, żeby ten cel osiągnąć.
Muszę też przyznać, że w tym sezonie mój trening był bardzo przyjemny, nie tylko dlatego, że szło „do przodu”. Treningi były stosunkowo lekkie, w pierwszej części sezonu spokojne – odbudowujące, latem bieżnia, więc krótko, a treściwie (sama przyjemność), a u Trenera Shvetsova w większości moje ulubione jednostki treningowe, choć On o tym wcale nie wiedział.
Z pewnością decyzja o wyciągnięciu kolcy z szafy była trafna. Jesienią dzięki temu interwały szły jak z płatka, spokojnie wyrabiałem się z prędkościami. Np. 16×400 m po 67 s na przerwie 50 sekund nie było niczym specjalnie trudnym, a nie sądzę, żebym był to tak łatwo zrobił nawet w moim rekordowym sezonie.
W przyszłym sezonie sportowo liczą się dwie daty – 10 kwietnia (Maraton w Rotterdamie) i wielka nadzieja – 21 sierpnia (Maraton na Igrzyskach Olimpijskich).
Chciałbym podziękować osobom, które mnie wspierają:
15 Comments
Niesamowite pasmo wzlotów i upadków! Prawdziwa sinusoida. Mimo tak wielu przeciwności losu czy niepowodzeń (w Twoim mniemaniu) daje się wyczuć, że jesteś z sezonu zadowolony. W końcu nie od dziś wiadomo, że ważne jest to jak się kończy, a nie jak zaczyna. Skoro początek czyli kontuzje i spadek formy masz już za sobą, to teraz czas na pasmo sukcesów. I choć będzie piekielnie ciężko o kwalifikacje do RIO, bo konkurencja jest mimo wszystko spora, to trzymam kciuki i czekam na minimum!
PS. Myślę, że bardzo dużą rolę u Ciebie odgrywa psychika. Wiele zmienił na przykład nowy trener. Efekty przyszły właściwie od razu, a więc to nie mogła być kwestia treningu, a raczej Twojego podejścia i nastawienia.
Mariusz, masz informacje gdzie startują pozostali kandydaci do RIO? Chabowski, Kozłowski, Dobrowolski, Nowak, Gardzielewski, no i czy biegają maraton Szost i Schegumo?
Gratulacje powrotu do gry – wiara jest, zdrowie jest (i będzie!), trener jest dobry – nic tylko działać!
@FilipO
Dzięki Filip! Będzie ciężko, ale ciekawie i jak się uda, to będzie większa satysfakcja 🙂
Moim zdaniem to nie do końca jest tak, że psychika jest najważniejsza. Oczywiście jest on niezmiernie istotna, jednak przygotowanie fizyczne przede wszystkim!
Byłem świetnie podporowadzony do pracy Maratońskiej prze Michała Bartoszaka. Trenował mnie bardzo lekko, wrócił do biegowych fundamentów, to jak widać ostatecznie miało sens.
@stachu
Nie wiem, gdzie chłopaki startują. Słyszałem, że biegać będą wszyscy z czołówki, a także o próbach już w styczniu w Huston.
Dla mnie nie ma większego sensu oglądać się na rywali. Trzeba zadbać o własne przygotowania i nabiegać jak najlepiej. Wynik w granicach 2:10-2:10:30 powinien dać spokojną kwalifikację, a może też wystarczyć lekko poniżej 2:11.30.
Dasz radę. Trzymam kciuki.
Mariusz, jesteś dla mnie prawdziwym wzorem Sportowca. Wierzę w świat, w którym talent, ciężka praca, wysiłek, konsekwencja i upór zostają nagrodzone spełnieniem marzeń. Dlatego moim daniem jesteś teraz w tym samym miejscu, w którym Bronek Malinowski był w Moskwie w ok. 7 min złotego biegu 🙂 Jestem dumna, że mogę z Tobą współpracować. Wszystkiego dobrego!
Świetny wpis! Sama esencja.
Jak wygląda u Ciebie przerwa (okres przejściowy/ roztrenowanie)? Jesteś w trakcie, czy już po?
Powodzenia w RIO, tyle w temacie 🙂
Gratulacje Mariusz!
Jakbyś znalazł chwilę czasu, napisałbyś może w jakich butach najlepiej ci się trenuje (wolon/szybko) i startuje. Nie tak łatwo można znaleźć opinie zawodowców jeśli chodzi o sprzęt sportowy. Z góry dziękuję.
Z pozdrowieniami!
Tomek, bo to wcale nie takie proste… 🙂
obiecuję, że opiszę to niebawem w kolejnym wpisie
Pozdrawiam
Odpoczynek trwa już od Maratonu, przerywnikiem był Bieg Niepodległości, a po nim nie będę biegał przez 2 tygodnie w ogóle, później do końca listopada truchtanie max. 8 km co drugi.
Po Maratonie 2 razy robiłem solankę i miałem 2 suche masaże. Po Biegu Niepodległości dużo moczę się w ciepłych basenach, również geotermalnych jak teraz w Uniejowie. Do tego kontynuuję masaże suche również samodzielnie na Blackrollu, doszły masaże wodne. Ważna jest też sauna, ale nie za często max 2 razy w tygodniu – to spory bodziec. Dużo śpię i relaksuję się z rodziną (to jest najważniejsze – żeby odpocząć też psychicznie).
Odpoczynek jest nie mniej ważny od całego treningu – jeśli się go zaniedba, to później jest większa szansa na kontuzje – to też czas na doleczanie wszelkich urazów, które ciągnęły się przez sezon. Najbardziej skupiam się na doleczeniu „skasowanych” na Maratonie łydek.
Mariusz a jakiego Blackroll’a używasz?
klasycznego + piłeczki, żeby dotrzeć głębiej i połączonych piłeczek do mięśni przykręgosłupowych
Ale klasyczny standard czy ten twardszy pro? Bo rozumiem, że gładki nie ten karbowany?
Rzeczywiście jest sporo rodzajów.
Ja preferuję łagodny masaż, dlatego wałek gładki o standardowej twardości.