Już jesienią wiedziałem, że celem przygotowań będzie Orlen Warsaw Marathon – Mistrzostwa Polski w Maratonie mężczyzn, skąd można się będzie zakwalifikować na wymarzone, wyśnione Mistrzostwa Europy. 4 lata temu w Barcelonie postanowiłem, że będę lepszy niż 12-sty na mecie, że nawet powalczę o medal – tak sobie to w głowie układałem…
Do 2012 roku wszystko szło świetnie. Przed Barceloną 2010 r. miałem 2:13:30, w kolejnym roku poprawiłem się na 2:12:34, a za rok urwałem jeszcze ponad minutę do 2:11.20. Wszystko się poprawiało – czasy na mecie, wydolność, wiedza o Maratonie, rosło doświadczenie. Wszystko wskazywało na to, że realnie można marzyć o czołówce Europy, tym bardziej w drużynie…
Niestety już w 2012 odnowiła się stara kontuzja stopy, która to dokuczała mi do końca 2013 r. W tym też sezonie przebiegałem w sumie tyle dystansu, co czasem w jednym kwartale poprzednich lat. Prawda – jeździłem na rowerze, pływałem, biegałem w wodzie, ćwiczyłem siłę ogólną – pozostawałem w ruchu, jednak jak się okazało, to nie wystarczy.
W listopadzie 2013 r. pobiegłem Maraton w Surinamie dla mojego Klubu Wojskowego i Reprezentacji. Dowiedziałem się, że muszę tam startować w zastępstwo za kontuzjowanego kolegę w połowie września, a więc miałem tylko 2 miesiące na specjalistyczne przygotowania. Z minimalnie obciążającego stopę treningu, ciągle z formami zastępczymi starałem się o optymalną formę. Chciałem pobiec, miedzy innymi dlatego, żeby nie wypaść z obiegu, żeby mieć lepszą pozycję wyjściową od wiosennego Maratonu, zawodów decydujących o być lub nie być w reprezentacji na Mistrzostwa Europy.
Maraton w Paramaribo wyszedł nieźle. Dobiegłem zaraz za „wyściganymi” rywalami. Oczywiście wiadomo było, że tamtejszy klimat i wolne tempo promowały mnie. Nie byłem na prędkościach, co tam nie było potrzebne, a liczyła się wola walki i odporność na wysoką temperaturę.
Po Maratonie stopa znowu się odezwała, ale po tygodniu było już całkiem nieźle. Do końca roku odpoczywałem i wprowadzałem się w trening. Szło obiecująco, ale była to tylko namiastka prawdziwego treningu. Na przełomie roku pojechaliśmy z rodzinką do Portugalii. W dobrym klimacie szybko wskoczyłem na wyższy poziom. Biegi ciągłe i krótkie tempa udało się zrobić na przyzwoitym poziomie. Pierwszy dobry interwał – tysiące po 3:03. Niestety pod sam koniec krótkiego obozu załapałem anginę i straciłem ostatni mocny trening – musiałem zrezygnować z 2- kilometrówek. Za 10 dni miałem biegać 5 km w Warszawie, gdzie miałem się mocno przetrzeć – wrócić choć trochę na prędkości. Zamiast tego zrobiłem tylko 20 400-setek, bo nie mogłem ryzykować startu w zimnym powietrzu po takiej chorobie, która mnie niestety osłabiła. Za chwilę pobiegłem pierwszy długi bieg powyżej 30 km, wcześniej były to tylko 3-4 20-25 kilometrowe biegi. Pobiegłem w Kampinosie na dużą pętlę po śniegu i w dużym mrozie. Wyszło 34 km, wykończyłem się energetycznie i wiedziałem, że jestem z treningiem kompletnie w lesie. Kolejne mroźne dni przebiegałem albo w hali w Łodzi 2-kilometrówki po 3:05-07/km, albo w siłowniach na bieżniach mechanicznych(ostre treningi) – wszystko nic specjalnego, ale znowu „obiecująco”. Najlepszy trening to narastająca 8-mka do 3:10 + 2 x 3 km + 2 km też po 3:10 na wysokim HR i mleczanie. Cieszyłem się, ze się mocno zmęczyłem, organizm popracował i jestem z tygodnia na tydzień coraz lepszy.
Pod koniec stycznia wyjechałem do Monte Gordo. 12 dni biegało się dobrze. Tu zaraz na początek bieg zmienny 8 szybkich kilometrów po 3:05 i 8 wolniejszych po 3:30-40 km – 16 km w ładnym tempie. Później 30-stka po 3:40 – narastająca. Za chwilę 2 x (4+2+1 km) w tempie średnio na 3:05/km, później bieg ciągły 20 km na luzie po 3:20-25 – super!!!, za chwilę 25 40-setek w dobrym tempie. W tym czasie załatwiałem sobie start w półmaratonie za tydzień – nic niestety z tego nie wyszło, niestety nie starałem się aż tak bardzo, ostatnio mamy w kraju taki trend, że nie trzeba startować – poddałem się temu L. Ostatni dzień obozu wiedziałem, że nie biegam w zawodach, więc miałem pobiec sam na 10 km na treningu. Niestety, właśnie tego dnia był istny sztorm, wiatr wiał niemiłosiernie. Nie dało się zrobić nic sensownego. Ruszyłem po 2:50/km, nawróciłem po 2,5 km i pod wiatr po 3:20 – nic nie dało się zrobić, później jeszcze kilka 500-setek i koniec treningu.
Byłem zadowolony, bo wróciłem do normalnego treningu!
W domu zrobiłem 30-stkę po 3:31 – super! Niskie HR i mleczan, dyspozycja idzie! Zaraz tysiące z 500-setkami na krótkich przerwach w tempie 3:00-3:02 – ładnie!
W blisko 2-tygodniowej przerwie między Monte Gordo, a Kenią zrobiłem jeszcze trening w Płocku: 4 km + 4 km + 8 km średnia wyszła ok 3:07, więc też ładnie. Byłem pewien, że jestem coraz lepszy. Miałem nadzieję, że teraz na ostatnie 7 tygodni jestem przygotowany, że mogę teraz mocno trenować i mam szansę na 2:12:30 i walkę z chłopakami z reprezentacji o bilet do Zurichu.
Opanowałem stopę, wkładki firmy Formthotics [LINK] okazały się sukcesem.
Wreszcie nie musiałem się martwić o stopę, tylko o trening. Do tego czasu to właśnie stopa hamował pełen trening – nawet jak było dobrze, to zmniejszałem, skracałem i przesadnie dmuchałem na zimne… Nie robiłem siły biegowej w pełnej formie, bo biegając wysoko na śródstopiu prowokowałem bieganie na przodostopiu, obciążając kontuzjowane miejsce. Nie chciałem ryzykować…
Do Kenii pojechałem optymistycznie nastawiony. Aklimatyzację przebiegałem na sporej objętości bo 200 km w tydzień. Miałem jednak olbrzymie trudności z adaptacja. Częstość skurczów serca wysoka, testy ortostatyczne mówiły, żeby odpoczywać, żeby jeszcze czekać. Pierwsze 400-setki 6-tego dnia poszły dobrze, ale pozostawiły ślad na 2 dni – serce wariowało. Po 9 dniach tysiące 10 x po 3:06 – słabo, ale było gorąco i wiało. Do tego ta częstość skurczów serca, to miała być aklimatyzacja – odhaczone. 11-stego dnia wreszcie poczułem się normalnie – zaadoptowałem się w końcu, a już następnego dnia nie wytrzymała łydka. 4 dni bez biegania, następnie 2 dni wejścia w trening. W czasie przerwy rower i stabilizacja. Raz na rowerze pojechałem 3×15 minut bardzo mocno, ledwie zszedłem z roweru – to było coś na przełamanie. Wdała się wątpliwość, kurcze, jak ja pobiegnę Maraton? Po wspomnianych 2 dniach wprowadzenia, oklejony tejpami ruszyłem na długi bieg – albo wytrzyma, albo nie ma o czym marzyć… Udało się 26 km po 3:31 w takich górach + 15 minut w trupa na rowerze, żeby nie za dużo od razu i żeby ból nie powrócił. Na drugi dzień biegałem już normalnie. Po 3 dniach 12 x 1 km po 3:05 na żużlu na przerwie 90 sek. Bardzo dobry trening zważywszy na wysokość gór!
Niestety ostatniego dnia dopadło mnie zatrucie pokarmowe – gorączka i kiepska podróż do domu. W samolocie na domiar złego odezwał się plombowany kiedyś ząb. Ból był niemiłosierny. 3 zastrzyki ze znieczulenia i dopiero można było wiercić. Oczywiście ząb stracony i zaczęło się kanałowe leczenie – masakra! Wróciłem w piątek, a w niedzielę trzeba mocno trenować. Pobiegłem 10 km po 3:08 dobrze, ale pod koniec czułem, że nie będę tego dnia szedł na maksa, podzieliłem trening i przebiegłem jeszcze w tym tempie 3 i 2 km. Liczyłem na dużo więcej, ale ze względu na okoliczności pocieszyłem się i walczyłem dalej. Teraz wiem, że się trochę oszukiwałem się, liczyłem jednak, że góry mogą oddać i będzie dobrze jak niegdyś. Jestem typem optymisty…
W tygodniu biegałem dużo, ale spokojnie. Na 2 tygodnie przed startem 30-stka po 3:25. Z tego 25 km poszło bardzo lekko, niestety ostatnie 5 km męczyłem… Są to jednak ciężkie dni po obozie, znowu można sobie to jakoś wytłumaczyć…
Zgłosiłem się na start do Raszyna, jednak zrezygnowałem, gdyż bałem się biegać na tydzień przed Maratonem, bałem się, że się nie zregeneruję. We wtorek po 30-stce zrobiłem tysiące po 3:00 i czekałem na sobotnią 8-mkę.
Ania odpaliła wydarzenie Dawaj Giża – bardzo się ucieszyłem, wiedziałem, że będę potrzebował na Maratonie każdej pomocy, niestety nie wytrzymałem tego psychicznie. Sam od dawna fundowałem sobie dużą presję. To mnie chyba dodatkowo obciążyło. W sobotę wiało straszliwie, ruszyłem pierwsze 4 km pod wiatr i po 3 kilometrach nie miałem już energii. Nie byłem sobą, biegłem i miałem w głowie najgorsze scenariusze, spanikowałem. Znowu jednak otrząsnąłem się i postanowiłem się nie poddawać – walczyć do końca. Ciągle miałem nadzieję, że będzie jeszcze dobrze. Nie muszę przecież bić rekordów, a wystarczy, że pobiegnę minutę wolniej od życiówki.
Ostatni tydzień przebiegał dobrze. Dietę przeżyłem z trudem, ale tak ma być, w środę biegało się komfortowo, w czwartek bardzo dobrze – wierzyłem, że doświadczeniem i determinacją sięgnę zamierzonego celu. Byłem naprawdę super nastawiony. Byłem przede wszystkim zdrowy i to mnie niesamowicie cieszyło. Nie mogłem się wręcz doczekać startowych emocji, udziału w dużym wydarzeniu sportowym. Po 2 latach przerwy od dużego Maratonu było to dla mnie znowu jak wielka przygoda, spełnienie marzeń.
W ostatnich dniach dopadła mnie lekka infekcja, trwał tylko dobę, bałem się jednak straszliwie…
Na start pojechałem w doborowym towarzystwie. Z domu zabrał mnie Szczepan Figat,
pełniący funkcję mojego prywatnego serwisu Fizjoterapeutycznego – rewelacja! Ania drugim samochodem z Rodzicami. Ania na rowerze miała pomagać przy napojach, żeby stały tam, gdzie trzeba i z tyłu miała trzymać dobre morale. Heniu Szost przed biegiem zaprosił mnie do swojej szatni. Czułem się znakomicie – byłem niesamowicie zmotywowany i szczęśliwy!
Rozgrzewka na Stadionie Narodowym, fajna atmosfera genialnej imprezy – cieszyłem się, że mamy w kraju tak dobrze przygotowany Maraton. Wszystko na Światowym poziomie.
Na start wyszliśmy 9:05, musieliśmy się rozebrać i przez 25 minut utrzymywać ciepło. To był pierwszy błąd, czułem, że nie ma komfortu i musiałem ciągle się ruszać. Żałowałem, że mimo wszystko nie zostałem w bluzie. Wszyscy jednak byli ubrani jak ja. Wreszcie start, oczywiście bardzo mocny. Pierwsze kilometry ciut za szybko niż planowane ok. 3:07, ale tak to bywa, kiedy wyzwala się taka ilość adrenaliny. Później unormowaliśmy tempo. Prowadzący Michał Kaczmarek wykonał super pracę. Pod wiatr biegł równo i mocno. Pierwsze 5 kilometrów czułem, że biegnie się trudno, ale z rezerwą, później przez 10 czerpałem z biegania wielką przyjemność. Wręcz płynąłem nad asfaltem. Oddech spokojny, tempo komfortowe. Myślałem sobie, że to będzie mój dzień, że mam olbrzymią szansę wrócić na swój poziom wynikowy. Myślałem tylko o dobiegnięciu do końca Ursynowa (20 km), później z wiatrem sobie poradzę. Na 15 kilometrze zegar pokazał, że zwolniliśmy, wyszedłem na czoło i z łatwością znacznie przyspieszyłem, później zmienił mnie Emil Dobrowolski, kontynuując dobre tempo, dalej znowu ja, minimalnie wolniej. Michał znowu pomógł.
Niestety na 19-stym kilometrze poczułem kryzys. Poczułem, że w mięśniach nie mam energii. Może to ten wiatr? Co się dzieje??? Zbiegliśmy do Powsina, biegną nieźle tempowo, ale Emil ucieka. Kurcze zwalniam… Półmaraton 66:30, więc wolno, ale mamy teraz z wiatrem, więc może to przetrwam, nie poddam się. Zaraz złapię rytm i będzie dobrze. Zewsząd mam świetny doping. Mnóstwo osób kibicuje mi personalnie, przyszli jak obiecywali J
Pojawiają się pierwsze myśli, że może się nie udać, odpycham je, ale zaraz wracają, kiedy pojawi się kolejny zegar na 25 kilometrze na mojej trasie Powsin-Wilanów, gdzie trenowałem przez tyle lat. Tam przegrałem z treningiem nie raz, tym razem niestety też zacząłem tracić. Na ulicy Sobieskiego na 28 kilometrze dopadła mnie pierwsza mocna kolka, wcześniej ok 25 kilometra pojawiły się pierwsze sygnały. 28 kilometr był dramatyczny. Ból ograniczył możliwość normalnego biegu. Czułem, że pochylam się w lewą stronę, nie mogę utrzymać rytmu, musze się rozluźnia. Myślałem – przejdzie. Na 25 km zjadłem drugi żel i zbyt dużo wypiłem, przejdzie…
Na 30-stym sytuacja się pogorszyła, zaczęły się zakręty i zwalnianie do zera, to mnie wykończyło. Nie miałem już zupełnie mocy, czułem że zwalniam. Widziałem jednak rywali przed sobą, to mnie motywowało. Do tego za mną Ania i Alek, którzy super mnie wspierali. Czułem, że nie jestem sam, że im zależy nie mniej. Wiedziałem, że jeszcze przez ostatnie 12 kilometrów wiele się może zdarzyć. Wiedziałem, że musze walczyć do końca. Nie patrzyłem na zegarek, tylko biegłem ile mogłem. Niestety mogłem coraz mniej. Kilometry nie uciekały już tak szybko. Kolka kuła coraz bardziej. Raz z lewej, raz z prawej. Nogi nie miały już energii, ani rytmu. Zawsze lubiłem te najtrudniejsze kilometry – zapamiętywałem się w tej walce, sprawiała mi przyjemność. Zawsze było ciężko, ale parłem do przodu – to był zawsze odcinek największego bólu i pracy, najistotniejszy, kiedyś czułem, że w pewnym stopniu nad tym panuję, teraz moje ciało kompletnie nie współpracowało.
Kiedy zostało 5 kilometrów do mety poderwałem się i biegłem coraz szybciej, a po kilometrze było już po mnie. Tym razem mocny skurcz trzewi poniżej mostka, promieniujący aż do pleców. Myślałem, że zaraz stanę. Musiałem trzymać się za brzuch, to mi pomagało biec dalej. Przemieszałem się w tempie rozbiegania, tylko tak mogłem kontynuować. Zostało tak niewiele, a ja nie mogłem nic więcej zrobić. Pod stadionem czułem tylko pustkę i zrezygnowanie, marzyłem żeby to się już skończyło i żeby pójść do domu.
Na mecie czekali Ania i znajomi. Odprowadzili mnie do szatni, masaż lodem przyniósł ukojenie dla mięśni. Przeszły też kolki. Czułem, że przegrałem 4 letnią walkę, wcześniej 2 lata temu po 2:11.20 w Rotterdamie czułem się tak samo mimo świetnego jak dla mnie wyniku…. (wtedy przegrałem walkę o Igrzyska). Idąc do samochodu pocieszałem się tylko, że stopa jest cała, że może jeszcze będzie mi pisane dobrze pobiec, mimo, że prysnęły kolejne marzenia. Czułem też, że zawiodłem kibicujące mi osoby. Dały mi one po zawodach sygnały, że byli dumni i żebym się nie zamartwiał, bo taki jest sport. Cieszę, się że rozumiecie sport i wiecie jak trudno jest przygotować się do Maratonu. Na dobrą sprawę przecież nic się nie stało, życie toczy się dalej – wszyscy zdrowi! Jednak mimo wszystko, gdy jesteśmy czemuś mocno oddani i to nie wychodzi, pozostaje duże rozczarowanie i uczucie beznadziei.
Teraz patrząc z perspektywy zakończonego biegu wszystko widać czarno na białym – gdzie były błędy. Pan Anthony w komentarzach po biegu miał rację pisząc, że nie miałem szans na dobry wynik – wynik 2:10. Ja od razu mierzyłem w 2:12, bo wiedziałem, że na lepiej nie mam szans. Nie udało się i to. Jestem pewien, że błędem było, że nie startowałem wcześniej w zawodach. Wtedy w styczniu i później na 7 lub 3 tygodnie przed Maratonem. Być może bałem się, że nie jestem gotów, chciałem dojść do formy samym treningiem – błąd. Wierzyłem, że jakoś się uda. Moje przygotowania zarówno do 2:12:34 i później 2:11.20 też nie były pełne – dużo tam brakowało do ideału, a jednak się udawały. Różnica polegała jednak na tym, że wtedy byłem w ciągu treningowym i startowym, jeździłem regularnie w góry, regularnie utrzymywałem biegową formę, a wątroba pracowała na najwyższych obrotach. Teraz po blisko 2 latach przerwy od tych „pełnych obrotów” organizm zapomniał właściwych wzorców działania. Liczyłem, że jak odpocznę, to to będzie moja siła – tu też jak widać się oszukiwałem.
Nie demonizuję, choć może tak to wygląda. Chcę wyciągnąć wnioski. Wszystko jest jeszcze do poprawienia – wiem to. Potrzeba zdrowia i dobrych warunków do treningu, a mogę się jeszcze poprawiać. Ostatnie 2:18 to zimny prysznic przed jesiennym Maratonem. Mamy Wojskowe Mistrzostwa Świata w Eindhoven, więc super impreza, trasa i dobra pora do biegania. Już w głowie snuję plany jak się najlepiej przygotować. Teraz z pewnością trzeba powrócić do podstaw, poszukać szybkości. Będę przygotowywać się na końcówkę wiosny na 5-10 km, później przed Maratonem wystartuję również w półmaratonie. Do Eindhoven pojadę gotowy!
Mimo ewidentnej porażki i błędów cieszę się, że wróciłem do gry. To przysłania nieudany bieg. Kontuzja była poważna – przewlekła i trudna w leczeniu. Tym bardziej dziękuję wszystkim, którzy mi pomogli, a w szczególności cierpliwej żonie Ani, Szczepanowi, który siwiał próbując znaleźć sposób, Dr Fickowi z Bierunia, który wybrał właściwą drogę leczenia lekiem Orthokine , Dr Chomickiemu-Bindasowi z Krakowa za pomoc w zrozumieniu istoty problemu, Dr Kozyrze z Warszawy za podawanie leku na miejscu i łagodzenie temperamentu i wszystkim, którzy wskazywali drogę i podtrzymywali na duchu – dziękuję!
27 Comments
Bardzo dobry artykuł 😉 Mam pytanie. Jak to jest z tymi kwalifikacjami do Mistrzostw Europy? To zależy od miejsca, czy od czasu? Pozdrawiam 😉
Mariusz, ciężko się do tego ustosunkować takiemu amatorowi jak ja. Dla mnie byłeś i jesteś wzorem do naśladowania i ani trochę nie zawiodłem się twoim słabszym wynikiem. Pozostaje Cię pocieszyć i trzymać kciuki, bo wiem, że się nie poddasz i będziesz dalej dążył do swoich celów!
porażki motywują ! jesień będzie Twoja – dobrze, że umiesz wyciągnąć wnioski i mieć dystans do siebie
@Mariusz masz wszystko, by wygrywać, takie moje zdanie. Czasem po prostu trzeba wpaść w błoto aby docenić to co się osiągnęło dotychczas i z pokorą ale i siłą sięgać po marzenia. Robisz to co kochasz a to jest bardzo ważne. A u Ciebie szklanka jest do połowy wypełniona. Będziemy [my kibice] mieli jeszcze przez Ciebie fundowane chwile wzruszenia. Wierzę.
Mariusz nie przejmuj się, porażka buduje prawdziwych mistrzów. Jestem pewien, że w przyszłości zaskoczysz nas bardzo pozytywnie. Sam doznaję porażek w moim bieganiu, ale dzięki nim jestem mądrzejszy i mogę wspiąć się na wyższy poziom. Życzę Ci wytrwałości, zdrowia i determinacji do kolejnych zmagań biegowych. Pozdrawiam 🙂
Mariusz ja jestem pewien ze juz w nastepnym roku przyjda sukcesy – 2.08… Jestes jednym z najsypatyczniejszych maratonczykow , dzielisz sie z nami swoje wiedza za co bardzo Cię cenie . „Padles – powstan 🙂 ” Glowa do gory !
Hej Giża,
cieszę się, że będziesz dalej walczył. Jesteś niesamowicie silny (zarówno biegowo jak i psychicznie, choć przed tym maratonem to właśnie chyba psychika dała Tobie najbardziej w kość. Po takiej przerwie i tylu problemach zdrowotnych (angina, infekcje, ząb, odzywająca się stopa) to występ w OWM usprawiedliwiony. Nic tylko brać się do przygotowań i walczyć tak jak to robisz :)! Osobiście trzymam kciuki za dalszy rozwój.
PS. Zastanawia mnie jeszcze kwestia kolek i bólów w trakcie maratonu. Czym to jest spowodowane u tak doświadczonego zawodnika? W trakcie treningów nie doskwierają takie problemy Tobie?
Pozdrawiam!
Ta porażka pokazala Twoją siłę. Jesteś prawdziwym wojownikiem !
Mariusz- dla mnie ciągle pozostajesz wzorem jako sportowiec i jako człowiek. Uważam, iż mimo że dla Ciebie to niesatysfakcjonujący wynik, to popatrz na to, że robiłeś większość treningu zastępczego i z tego nabiegałeś 2.18. Wygrałeś z kontuzją, podjąłeś wyzwanie.
Pozdrawiam Cię serdecznie
ts regle szklarska poręba/vegerunners
Mariusz, świetny opis. W moich oczach zyskałeś jeszcze bardziej, mimo ogromnego szacunku jakim Cię do tej pory darzyłem. Gratulacje dla Ciebie i żony (takie wsparcie to wielki skarb). Trzymaj się i walcz dalej!
Jeśli potrafimy zmotywować się i wyciągnąć wnioski z porażek, możemy jeszcze więcej osiągnąć, powodzenia! 🙂
Daniel, dziękuję!
Z kwalifikacjami jest tak, że Organizatorzy Mistrzostw Europy nie wyznaczają minimów kwalifikacyjnych, jest tylko przepis, że może być maksymalnie 6 zawodników z jednego kraju.
Polski Związek Lekkiej Atletyki ustaliło 2:12.30 i spośród tych zawodników wybiorą najlepszy skład. Krążyła też informacja, że do Zurichu jedzie bez względu na wynik Mistrz Polski.
@FilippO
Filip. To dobre pytanie!
Kolki są spowodowane zachwianiem działania procesów energetycznych. Przez 2 lata nie zmuszałem organizmu do krańcowego wysiłku wystarczającą ilość razy (specyficznego wysiłku biegowego). Spowodowało to, że zwyczajnie przemiany te nie były wytrenowane.
Jestem typem zawodnika, który na treningu nie potrafi tak bardzo się zmęczyć jak na zawodach, choć było w przygotowaniach kilka bardzo mocnych treningów. Pisałem o tym w relacji – to był największy mój błąd, że przed Orlenem nie startowałem półmaratonu, czy wcześniej krótszego biegu…
„Potykając się, można zajść daleko. Nie wolno tylko upaść i nie podnieść się.”
Johann Wolfgang von Goethe – 3mam kciuki 😉
Mariusz, nie tak dawno temu napisałeś Bartkowi Olszewskiemu, „… co cie nie zabije to cie wzmocni …”, myślę że powinieneś wziąć to teraz do siebie, chyba też (nie mnie oczywiście totalnego amatorowi to oceniać) pobiegłeś pierwsze 5km-ów, szedłeś na 2:10, trochę szybko jak po takiej przerwie …
trochę czekałem na ten wpis, cieszę się że się nie poddajesz, jak napisałeś w poprzednim artykule (i ja się pod tym podpisuję rekami i nogami) „TAKI JEST MARATON”
@Mariusz Giżyński
Rozumiem :). Dziękuję za odpowiedź! Ostatnio czytałem relację warszawskiego biegacza z półmaratonu (http://warszawskibiegacz.pl/mialem-prawo-byc-rozczarowany/) i też borykał się z tym problemem.
Pozdrawiam!
Mariusz nie poddawaj się, my wszyscy jesteśmy z Tobą. Biegam od grudnia według Twoich planów i osiągnąłem sukces 10km w 48min wow. Jesteś wzorem do naśladowania. Dzięki takim ludziom jak Ty niemożliwe staje się możliwe.
Od Barcelony odniosłeś inny sukces. Założyłeś rodzinę.
Gratulacje walki. Szkoda, że się nie udało tym razem…
mistrzostwo świata to co Ty wyczyniasz i jak dążysz do stawianych sobie celów
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!
Zdrowia Tobie Żonie i i tej NAJWAŻNIEJSZEJ ZOSI!!!!
Byście się cieszyli sobą!!!!
Tomek
A ja moze odrobine niemerytoryczny (?) komentarz bo nie stricte biegowy popelnie: bardzo dobrze napisany artykuł, chyba najlepszy jaki tu czytalem. Widac, ze wirtualne pioro sie wyostrzylo i wysublimowalo, swietnie sie to czyta: czuc emocje, czuc determinacje, czuc gorycz niespelnienia.
Marcin Chabowski mowi ze nawet bieganie 2:10-2:11 to jest ” pustka fonansowa ” jak sie do tego odnisiesz, moze stawiasz sobie zbyt wygórowane cele? Naprawde trzeba się rozdrabniac na mniejsze biegi?
Mariusz, zobacz, co dzisiaj zrobił Meb w Bostonie!! Jesienią polecisz 2:11, a w przyszłym roku poniżej 2:10, jestem tego pewien:)
Hej Mariusz
Dzis w Bostonie Ryan Hall pobiegl po dlugiej nieobecnosci 2.17 atakujac wynik 2.10. Nasunela mi sie pewna analogia pomiedzy Waszymi wystepami. Tak Ty jak i Ryan wracaliscie po dlugiej przerwie spowodowanej kontuzja i zarazem obaj nie startowaliscie przed maratonem w celu przetarcia i sprawdzenia. Podobnie rowniez nie macie trenera o ile sie nie myle. Jak Ty to widzisz?
Pozdrawiam Grzesiek
Nie wydaje mi się, że stawiam sobie zbyt wygórowane cele. W końcu chciałem wynik słabszy niż mój rekord życiowy…
Jeśli chodzi o „finansową pustkę” to racja – bieganie na takim poziomie ledwie pokrywa koszty przygotowań, jeśli ma się szczęście. Ja w Rotterdamie z 2:11.20 i 7, czy 8 miejsce zarobiłem okrągłe 0 🙂
Nie znam dokładnie przebiegu przygotowań Ryana, jednak rzeczywiście analogia jest widoczna. Obaj wcześniej nie mieliśmy tak długich przerw, a kiedy jest się w ciągu startów bez większych przerw, nie trzeba startować w przygotowaniach – jak się okazuje w ostatnich przygotowaniach powinniśmy to robić…
Ja mam pomoc Trenera Gajdusa, jednak w ostatnich sezonach nie mogę z niej korzystać, ponieważ nie byłem w szkoleniu PZLA i jeździliśmy na obozy w inne miejsca.
Dzięki wszystkim za wsparcie!